Największe literackie nazwisko Ukrainy przełomu XX i XXI wieku znowu nagrywa. Druga część trylogii „Samogon” – „Cynamon” – „Absynt” Jurija Andruchowycza i Karbido muzycznie odwołuje się do psychodelii, elektroniki i postrocka. Zespół sieje niepokój, pogłosy, słowa poety wywołują dziwadła, mary, karmią wyobraźnię miejską legendą i groźnym „nie mogę zasnąć, nie mogę się obudzić”. Oprócz samego „Cynamonu” są jeszcze „Indie” – dołączony do albumu na płytce mini-CD pięcioczęściowy utwór, 20 minut podróży do ziemi nieznanej. Dla nienasyconych daniem głównym w sam raz.
Autor „Rekreacji” w tekstach „Cynamonu” buduje mglisty, niedoświetlony świat jak z Schulza – premiera muzycznych szkiców do tej płyty miała wszak premierę na Festiwalu Twórczości Brunona Schulza w Drohobyczu w 2008 roku. Postaci dziwaków w pierwszych utworach („Wolf Messing”, „Pani Kapitanowa”, „Stary Olejnik”, „Doktor Dutka”) zaludniają ciasne ulice zapomnianych, zasypanych śniegiem galicyjskich miasteczek, które znają trzech Józefów „na stołku cesarza” – Franza Josepha, Piłsudskiego i Stalina. Post i zbrodnia, modlitwa i śmierć to tutaj chleb powszedni. Krew leje się strumieniami, żelazko wbija się w czoło („Hazard”), gołębie mieszkają w głowie („Wolf Messing”). „Godnie skończył szlak życia mój syn / to szczęście takiego mieć syna” – powiada Andruchowycz („Mafia”). W innym miejscu zostaje przywołany Bohdan Ihor Antonycz, Łemko, międzywojenny poeta życia, przyrody i malarstwa, który zapisywał sny wierszem – jego wers jest mottem do „Podziemnego zoo”. Tutaj podkład jak w otwierającym płytę „Wolfie Messingu” zaczyna się od terenowych nagrań odgłosów zwierząt. Niespiesznie pod recytację wkradają się psychodeliczne, syntetyczne dźwięki, rozmazane w pogłosach zgrzyty. Na tym tle wiersze Andruchowycza o samotności i obcości – bo dziwność, bo sny i przywidzenia – i jak we śnie fascynujące jest w nich eksplorowanie przestrzeni nieczytelnych, zapomnianych, zamazanych („Zmiana dekoracji”). Niepokój daje adrenalinę – całej płycie.
Centralnym punktem „Cynamonu” jest „Tango Biała róża” („Tango Biła trojanda”), śpiewany po ukraińsku utwór, w którym zespół brawurowo wychodzi na pierwszy plan. W innych gra powściągliwie, choć pewnie, zawodowo – jak Janerka lub Zidane, co jakiś czas rzucając frazę w swoim niepowtarzalnym języku, zagrywkę zgoła nieoczekiwaną. Gęsta, nasycona muzyka jest jak dobre wytrawne wino krwista i głęboka. Transowy podkład Karbido stopniowo przebija się przez głos Andruchowycza w ważnym, zamykającym płytę utworze „Swój ślad wiosna kładła, gdzie tylko się da”. Poeta z pasją wypluwa słowa układające się w lubianą przez niego postmodernistyczną litanię. Jest jak prorok, szaman, ale stopniowo ten głos zostaje stłumiony przez ustawiony na energicznym rytmie hałas zespołu. Gdy dociera on do apogeum, urywa się, następuje zakończenie jak lustrzane odbicie pierwszej części – samotny głos ginie w elektryczności, przesterowany i coraz cichszy. Koniec. Bramkowy remis wokalu z muzyką. Spotkanie na szczęście można powtórzyć.
Recenzja pochodzi z miesięcznika „Lampa”, nr 1–2/2010
Cześć! No proszę, co za niespodzianka :) Szukałam informacji o Andruchowyczu i Karbido, bo kilka dni temu przypadkiem się na nich natknęłam w sieci i są moim ogromnym odkryciem, i trafiłam na Twoją stronę :))))))
Pozdrawiam serdecznie
Julia
może informacji za wiele nie znalazłaś, ale przynajmniej jest zaskakujące odkrycie :)
no i dowód, że strona się wyszukuje jakoś.
pozdrowienia wszelkie!