Menu Zamknij

Kategoria: poza wszystkim

Blade Runner i The Hunger

Z powo­du nie­daw­ne­go felie­to­nu Wojciecha Orlińskiego obej­rza­łem „Blade Runnera”. Uderzyło mnie to, że to film bar­dzo bli­ski temu, któ­ry mniej wię­cej w tym samym cza­sie nakrę­cił brat Ridleya Scotta – Tony. Nie tyl­ko dzię­ki „pol­skie­mu” tłu­ma­cze­niu obu tytu­łów. U nas „The Hunger” został „Zagadką nie­śmier­tel­no­ści”, a „Blade Runner” – „Łowcą androidów”.

Gdzie są twoje pieniądze

Minister Zdrojewski przy­znał dota­cje na muzy­kę. Listę tych, co dosta­li i nie dosta­li, wrzu­cił do inter­ne­tu.

Parę zna­jo­mych orga­ni­za­cji i osób nie dosta­ło pie­nię­dzy od mini­ster­stwa. Martwię się razem z nimi, ale wie­rzę, że pora­dzą sobie bez tej for­sy i wyj­dzie im to na zdro­wie. Dostało ją za to spo­ro imprez, któ­re pro­mu­ją nie pol­ską kul­tu­rę, lecz zagra­nicz­ną, i to prze­cho­dzo­ną. Sens finan­so­wa­nia z pań­stwo­wej kasy Off Festivalu, któ­ry wyda­je 600 tysię­cy na zapro­sze­nie nędz­ne­go (jak się oka­za­ło) My Bloody Valentine i wręcz bez­na­dziej­nych Smashing Pumpkins, widzą już chy­ba tyl­ko w mini­ster­stwie. Ile dla Offa? 300 tysię­cy. Zaproszą za to zespół o poło­wę gor­szy od MBV. A nie, prze­pra­szam, wezmą jesz­cze for­sę od woje­wódz­twa i będzie cacy.

To tyl­ko przy­kład. Na Off i tak się wybio­rę – z sen­ty­men­tu i po to, żeby obej­rzeć o 15.00 pol­skie zespo­ły, któ­re dosta­ną gro­sze za swo­je kon­cer­ty. Charakterystyczne jest to, że poza komer­cyj­ny­mi molo­cha­mi sprze­da­ją­cy­mi kar­ne­ty idą­ce w set­ki zło­tych pań­stwo pol­skie finan­su­je zatę­chłe, miesz­czań­skie imprez­ki, cza­sem ze spon­so­ra­mi w posta­ci pań­stwo­wych kon­cer­nów, gar­dzi zaś kul­tu­rą oddol­ną, nie­kon­tro­lo­wa­ną, tanią i przede wszyst­kim mło­dą. Przedkłada nad nią prze­gni­łe festi­wa­le jaz­zo­we (nie tyl­ko jaz­zo­we, ale sło­wo „jazz” jest chy­ba naj­czę­ściej wystę­pu­ją­cym w mini­ste­rial­nym doku­men­cie) odwie­dza­ne rok w rok przez ten sam trze­ci gar­ni­tur muzy­ków zagra­nicz­nych. Miło, że tacy do nas przy­jeż­dża­ją, mają licz­ną widow­nię, dla­cze­go jed­nak ich przy­jazd opła­cać z pań­stwo­wych pie­nię­dzy? Wydaje się, że pie­nią­dze pol­skich podat­ni­ków słu­żyć powin­ny roz­wo­jo­wi rodzi­mej kultury.

Trzeba pogra­tu­lo­wać Krakowskiemu Biuru Festiwalowemu – zło­ży­ło dwa wnio­ski i na każ­dy dosta­ło 600 tysię­cy zło­tych. Na pew­no przy­go­tu­je uda­ne impre­zy: festi­wa­le Sacrum Profanum i Misteria Paschalia (trzy edy­cje). Uda się też festi­wal Muzyka w Starym Krakowie trwa­ją­cy w 2013 r. 17 dni – w 2014 impre­za otrzy­ma 300 tysię­cy. Unsound, nie tyl­ko kra­kow­ski, zbie­rze zasłu­żo­ne 350 tysię­cy i prze­wi­du­ję, że znów wyprze­da więk­szość kon­cer­tów, jeśli nie wszyst­kie, bo ma orga­ni­za­to­rów z gło­wą na kar­ku, a nie tyl­ko z kie­sze­nia­mi bez dna.

Dlaczego tyl­ko Kraków? Za war­szaw­skie Szalone Dni Muzyki (dale­ce nie naj­cie­kaw­szą sto­łecz­ną impre­zę) zapła­ci­my 200 tysię­cy, tyleż za cen­ne lubel­skie Kody oraz cie­szą­cy się złą sła­wą wśród pol­skich muzy­ków kato­wic­ki Rawa Blues. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu jest wart 350 tysię­cy, w związ­ku z czym za jedy­ne 140 zło­tych moż­na obej­rzeć na nim występ Rufusa Wainwrighta, sfi­nan­so­wa­no też kon­cert ulu­bień­ca Wrocławia L.U.C.-a (40 zło­tych). Z dru­giej stro­ny – kato­wic­ki Ars Cameralis zasłu­żył w tym roku na okrą­głe zero. Cennemu łódz­kie­mu Festiwalowi Tansmana przy­zna­no 300 tysię­cy. Impreza Pamiętajmy o Osieckiej pochło­nie 170 tysię­cy, wpi­so­we dla mło­dych arty­stów bio­rą­cych udział w kon­kur­sie to 35 zło­tych. Na liście jest też dość pokracz­ny war­szaw­ski festi­wal Ogrody Muzyczne. Trwał w zeszłym roku mie­siąc i niczym Frankenstein skła­dał się z nie­pa­su­ją­cych do sie­bie czę­ści: tro­chę muzy­ki litew­skiej (domy­ślam się, że za pie­nią­dze litew­skich part­ne­rów impre­zy), sean­se fil­mo­we na cze­le z „Sugar Manem”, tro­chę euro­pej­skiej ope­ry i bale­tu, mot­to z Miłosza plus naj­cie­kaw­sza z tego wszyst­kie­go muzy­ka Lutosławskiego – tyl­ko czte­ry kon­cer­ty. Organizuje to ta sama eki­pa co Szalone Dni Muzyki. Od mini­stra: 150 tysię­cy. Za co pła­ci­my? Wszystko da się już przy­le­pić do wszyst­kie­go, festi­wal może trwać i trzy mie­sią­ce dzień w dzień. Poszczególne kon­cer­ty Ogrodów Muzycznych mają sens. Cała impre­za – nie.

Związek Producentów Audio-Video ubie­gał się o dofi­nan­so­wa­nie gali Fryderyków w Sali Kongresowej. Szczęście, że nie w hote­lu Flamingo w Las Vegas. Starań ZPAV nie doce­nio­no. Jednak przy obec­nej poli­ty­ce siłę prze­bi­cia mają tyl­ko naj­więk­sze z alter­na­tyw­nych imprez, te ści­śle komer­cyj­ne. Rywalizują one o pie­nią­dze mini­stra, o moje pie­nią­dze, z żenu­ją­cy­mi festi­wa­la­mi mizia­nia się po dup­ciach i z jed­no­ra­zo­wy­mi pro­jek­ta­mi stric­te komer­cyj­ny­mi. Dostają od nich mniej, tyle samo albo wca­le. Powtarzam, mizia­nie się po dup­ciach nie jest złe. Dlaczego jed­nak je dofi­nan­so­wy­wać? Za ple­ca­mi tych trzech grup lide­rów zosta­ją naj­cen­niej­sze impre­zy śred­niej i małej wielkości.

Wymienię kil­ka imprez, któ­re nie dosta­ną w tym roku nic. To festi­wa­le, o któ­rych w ostat­nich latach czy­ta­łem, sły­sza­łem bądź w nich uczest­ni­czy­łem. Nie wszyst­kie są fan­ta­stycz­nie cie­ka­we, ale chciał­bym wie­dzieć, w czym są gor­sze od Offa, festi­wa­lu Osieckiej, Ogrodów albo Sopot Jazz Festivalu (100 tysięcy).

Skrzyżowanie Kultur (10. edycja)
Ad Libitum
Audio Art
Ethno Port
FreeForm
Transvizualia
Audioriver
Asymmetry
EtnoUgór
Alter Space (część Open’era)
Seven Festival Węgorzewo
Francophonic Festival
Tauron Nowa Muzyka
Mózg Festival (10. edycja)
Soundedit
Original Source Up To Date
Ars Cameralis
CoCArt
Life Festival Oświęcim
LDZ Alternatywa.
Błędy for­mal­ne uwa­li­ły SpaceFest (domy­ślam się, że dziel­nie wal­czył­by o przed­ostat­nią pozycję).

Festival Slot Art zebrał mniej punk­tów niż impre­za „ ‘Tu zaczę­ła się Polska’ – Koncert Placido Domingo z oka­zji kano­ni­za­cji Jana Pawła II i 1050-lecia pol­skiej pań­stwo­wo­ści”. Serio.

Wydaje mi się, że to, co dziś (wczo­raj) prze­wa­li­ło się przez inter­ne­ty, to jest „Powódź ognia. Muzyczne zde­rze­nie kul­tur”. Dobranoc. Niech się nam wszyst­kim przy­śnią pieniądze.

Niespo

Na sam koniec roku 2013 albo począ­tek kolej­ne­go obej­rza­łem film, któ­ry poprzed­nio oglą­da­łem w kinie Wars na Rynku Nowego Miasta dobre 15 lat temu, pew­nie 16. Po napi­sach padło zda­nie, któ­re­go wte­dy nie zro­zu­mia­łem, a teraz już tak. W trak­cie napi­sów była pio­sen­ka o tym, że poprzed­ni rok był nie­zły, że jest na samej górze w dzie­siąt­ce naj­lep­szych lat. Jakoś nie może mi to wyjść z głowy.

Kilka dni temu zda­rzy­ło się, że napi­sa­ła do mnie oso­ba, któ­rej nie widzia­łem dobre dzie­sięć lat. Wcześniej nato­miast widy­wa­li­śmy się bar­dzo często.

Zorientowałem się, że mimo tej bli­sko­ści to było tak daw­no, iż oso­ba ta pew­nie nie zdą­ży­ła dowie­dzieć się o moich pla­nach doty­czą­cych pisa­nia, może o muzy­ce. Wtedy to jesz­cze nawet nie były pla­ny. Na pew­no nie dowie­dzia­ła się o tym, że – w pew­nej mie­rze – te pla­ny się zrealizowały.

Pojedynczy rok mija, koń­czy się w mojej obec­no­ści, w oknie wysta­wo­wym, nie pozwa­la nie pamię­tać o swo­im odej­ściu. Już. Dziesięć lat mija nie­po­strze­że­nie. Przy poprzed­niej bazie nie zosta­wi­li­śmy zna­ku; wstąż­ka zawią­za­na na gałąz­ce daw­no prze­pa­dła; nikt nie zapi­sał, któ­re­go dnia umó­wi­li­śmy się „za dzie­sięć lat na tej samej ław­ce”. Właściwie głu­pio się przy­zna­wać do tego, że jako dzie­cia­ki robi­li­śmy coś takie­go. No ale aku­rat to się zapamiętało.

Niezauważony prze­szedł 10000. dzień two­je­go życia. Jak wyglą­da typo­wy pań­ski dzień? Ile lat zaję­ło panu doj­ście do tego miej­sca, w któ­rym jest pan dziś?

Dziesięć lat temu też cho­dzi­łem do kina, na piwo, z pew­ny­mi opo­ra­mi spo­ty­ka­łem się w więk­szych gro­nach, nie lubi­łem dużych skle­pów ani tłu­mu. Podobnie jest też teraz, co zna­czy, że pamięć na pew­no, jak to się mówi, pła­ta mi figle, robi sztucz­ki (czy­li popi­so­we nume­ry: odbi­ja­nie pił­ki nosem, otwie­ra­nie piwa okiem, sta­nie na rękach). Przypuszczam, że mniej cho­dzę i jesz­cze bar­dziej nie lubię tłumu.

Pamięć spra­wia zapew­ne, żebym miał spo­koj­ne sumie­nie. Naukowcy wie­dzą, dla­cze­go śni mi się X, a nie Y, wie­dzą, co ze mną będzie, jeśli nie znaj­dę zgo­dy mię­dzy sobą teraz a sobą wte­dy. Codziennie czu­ję się coraz głup­szy i coraz bar­dziej bez­u­ży­tecz­ny. Wtedy byłem prze­cież mądrzej­szy, mia­łem więk­szą wie­dzę. Znalazłem przy porząd­kach jakieś kla­sów­ki z histo­rii, wie­dzia­łem spo­ro. Z dru­giej stro­ny to, co robi­łem jesz­cze dwa, trzy lata temu wyda­je mi się dziś naiw­ne, decy­zje wte­dy pod­ję­te – nieuzasadnione.

Dziesięć lat temu nie mia­łem jesz­cze instynk­tu, żeby pisać, ile się da, zmu­sić się do regu­lar­no­ści, zna­leźć moty­wa­cję. Na szczę­ście przy­szło to szyb­ko. Wcześniej, nie­ste­ty, roz­wi­ja­łem chy­ba głów­nie umie­jęt­ność mówie­nia o sobie, szu­ka­łem słów świad­czą­cych o mnie czy za mnie – dla­te­go że z tam­tą oso­bą wymie­nia­li­śmy mnó­stwo listów. Prawie na każ­de spo­tka­nie przy­no­si­li­śmy listy. To też pomogło.

Już wte­dy, przed pisa­niem, lubi­łem brzmie­nie róż­nych języ­ków, ich śpiew­ność, akcent, melo­dia wyda­wa­ły się stać ponad zna­cze­niem. Starałem się czy­tać dobrze napi­sa­ne książ­ki (z zagra­nicz­nych – porząd­ne prze­kła­dy; kupo­wa­łem w Bibliotece Narodowej „Literaturę na Świecie”), ale pamię­tam poczu­cie wsty­du, że idą mi one dość wol­no. Chciałem czy­tać szyb­ciej. No to mam. Praca, w któ­rej wte­dy dopie­ro zaczy­na­łem, spra­wi­ła, że dziś czy­ta­nie idzie mi jesz­cze chy­ba wol­niej. Wstyd nie minął. Teraz dodat­ko­wo głu­pio pisać o „LnŚ”.

Słucham teraz płyt, któ­re były w tam­tych latach popu­lar­ne, sta­re Manu Chao, on prze­cież skoń­czył się na Mano Negra, może dobrze, że to mnie tyl­ko musnę­ło. Jest bar­dzo dobry, wzru­sza­ją­cy, mimo że nie byłem na kon­cer­cie w hali Mery. Teraz wpi­sy­wa­łem tytuł tych nota­tek i przy­po­mniał mi się utwór Aliansu. Też przed inter­ne­tem (moim inter­ne­tem) zdo­ła­łem dotrzeć do Karate, pły­ta „Unsolved”, coś zimo­we­go (bia­ła okład­ka) i nie­głu­pie­go, tak jak wtedy.

Nie chciał­bym popa­dać w papla­ni­nę o kon­kret­nych pły­tach, to indy­wi­du­al­na kwe­stia. Coś docie­ra do nas pią­te przez dzie­sią­te, coś sta­je się bli­skie – przy­pad­kiem. Ach, wró­cić do czy­ta­nia i pisa­nia „jak wte­dy”. Aj waj, zna­leźć pły­ty „zni­kąd”, tak dobre jak tam­te. Prawie napi­sa­łem, że te rze­czy uda­wa­ły się natu­ral­nie, a teraz trze­ba popra­co­wać nad tym, żeby mieć podob­ną satys­fak­cję, podob­ne odkry­cia. To chy­ba nie była­by praw­da. Internet wszyst­ko popsuł? Praca zabra­ła wszyst­kie godzi­ny? Zasypuje mnie po tysiąc­kroć wię­cej „mate­ria­łu”, pod­czas gdy cza­su jest sto razy mniej? Tak, owszem, ale dwie ręce, nogi, oczy do patrzenia...

Z płyt myśli prze­ska­ku­ją na ludzi, pły­ty dosta­je się od ludzi, pły­ty kopio­wa­ło się od ludzi. Czy kto­kol­wiek z naj­bliż­sze­go krę­gu wciąż w nim jest? Nie. Staram się mieć na oku kil­ka osób z daw­nych lat, ale wie­le naj­bliż­szych prze­pa­dło na amen. Parę dni po tam­tej posta­ci sprzed jed­nej trze­ciej życia ode­zwa­ła się inna, co do któ­rej nie jestem pewien, czy kie­dy­kol­wiek z nią na serio roz­ma­wia­łem, i teraz wła­ści­wie nie wie­dzia­łem, dla­cze­go do mnie pisze po pię­ciu latach. Nie zrozumiałem.

Lepiej się spo­tkać, niż pró­bo­wać się sko­mu­ni­ko­wać pismem? Przyjaciel zna­lazł sta­re nagra­nia zro­bio­ne kame­rą, nie apa­ra­tem, nie wiem, czy chcę je obej­rzeć, ale chęt­nie spo­tkam jego. Powspominamy, jak byli­śmy głu­pi. Drugi napi­sał, że pisze. Ciekawe, jak by o tym opo­wia­dał, czy nie zawa­hał­by się? Widzieliśmy się od tam­tej pory, ale nic nie mówił. Nie wsty­dzi się pisać i pisać o tym, ale mówić – już chy­ba tak (czyż­bym nad­mier­ne mu dopie­przył?). Z następ­nym poszli­śmy odwie­dzić sta­rą zna­jo­mą, pra­cu­je w zna­nym loka­lu o pro­fi­lu kon­sump­cyj­nym. Była tro­chę zawsty­dzo­na, tar­cza zgrzy­ta­ła o tar­czę, ale lata się gubi­ły, jakoś to szło. Może pój­dzie jesz­cze, wszystko.

Open’er – wersja reżyserska, część 2

Środa to był pierw­szy dzień kon­cer­tów, a w Gdyni od rana pada­ło, momen­ta­mi lało. Poszliśmy po zaku­py na obiad – po powro­cie z suchych rze­czy na kon­cer­to­wą noc zosta­ła mi jed­na blu­za. Kurtka, spodnie, buty – do susze­nia. Zaopatrzyłem się za to w kalo­sze, pierw­sze od jakichś 20 lat. Wszyscy tro­je zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy sobie nowe kalosze.

Którędy ze Szkocji do nieba

Miałem przy­jem­ność być przez trzy dni w Edynburgu, tam gdzie pol­scy arty­ści gra­li na Jazz and Blues Festival. Pojechałem głów­nie zoba­czyć Miczów (zawsze) i – pierw­szy raz – Profesjonalizm. Nigdy nie byłem na Wyspach, w tym kra­ju wpa­da­nia na pasach pod double dec­ker bus, więc uzna­łem, że poje­chać tam i poczuć się jak na Chłodnej bar­dzo war­to. I że może spo­tkam Aidana Moffata albo Stuarta Murdocha, albo Stuarta Braithwaite’a.