Na wakacjach mieszkałem w małej miejscowości nad Bałtykiem, „u ludzi”. Wędrówka przez las do plaży zajmuje 15 minut. Oprócz pokoi, domku, zagrody żółwia, huśtawki i dalszych atrakcji miejsce to dysponuje wysokiej klasy restauracją specjalizującą się w rybach. Właściciel, markotny brodaty 50‑, 60-latek, jest ani chybi rybakiem. Jego urocza żona dogląda spraw pensjonatu, on cierpi i narzeka w pasiastej koszulce, no i prawdopodobnie czesze hajs z całej tej imprezy.
Na śniadanie i poranną kawę schodzi łysy facet o bacznym spojrzeniu. Wpatrując się w pośladki krzątającej się właścicielki, mówi do niej: „Bardzo ładne filiżanki”.
Gdy facet jest w połowie słodkiej bułki, przy sąsiednim stoliku zjawia się właściciel. Rozmawiają o „Bronku”. A znasz taką jego poprzednią książkę „Dolina nicości”? Wspaniała, mówi właściciel. (Czytałem, czytałem, kiwa głowa facet). Teraz robią z tego teatr telewizji, to może być niezłe. A ten jego esej o Lebensteinie? Wielka rzecz, 50–80 stron, właściwie średniego rozmiaru książka. On tam naprawdę momentami czuje bluesa. Chociaż Bronek jest przeintelektualizowany, ponosi go trochę czasami. To podrzucę ci ten esej, jak tylko będę w Warszawie. Nawet jeszcze go nie przeczytałem...
W szybę okna wychodzącego na ulicę uparcie bije mucha.