Za każdym razem wracają z hukiem, ale mam wrażenie, że nowe GYBE tym razem nie cieszy jak kiedyś (choćby w 2012 r., po 10 latach przerwy od poprzedniej płyty). Zmienił to progres, którego dokonał w założeniu poboczny wobec tego zespołu projekt A Silver Mt. Zion.
Wymyślony jako mniejszy, trzyosobowy wariant GYBE (obecnie ośmiu muzyków), jest po różnych przejściach załogą liczącą pięć głów i ostatnio przyłożył albumem świetnym – „Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything”. Dlatego poprzeczka przed „Asunder...” wisiała wysoko, a kontakt z otwierającym nową płytę „Peasentry or ‘Light! Inside of Light!’ ” nie przyniósł objawienia. To stara, dobra, 10-minutowa jazda, mocna i melodyjna, sielankowa. Potężny, poruszający rytm perkusji i bulgot gitar odróżniają brzmienie GYBE choćby od Sigur Ros. Kanadyjczycy lubią upić się dźwiękiem, Islandczycy zawsze trzymają dystans. Dopiero w dwóch trzecich utworu robi się ciszej i ciekawiej.
Dopiero druga rzecz na „Asunder...” daje satysfakcję. Brak riffu, perkusyjnego bitu, a nawet melodii – „Lambs’ Breath” to prawdziwie wyzywający utwór. Niekończący się dźwięk, jak tinnitus, tyle że wysoki, przypomina coś, co słyszy się w pracy w biurze, gdy stół drży od działających, wpadających w wibrację urządzeń. W chłodną otchłań tego dźwięku w „Lambs’ Breath” zaczyna kapać „sonorystyczne coś” – stuknięcie w gitarę, jęknięcie wiolonczeli i wreszcie zwyczajne drżenie tłumionych strun gitary. Przychodzenie i odchodzenie tych źródeł dźwięku domaga się uwagi, zespół wspaniale stawia zmysły słuchaczy na baczność, i nagle wszystko zaczyna się dziać za szybko. Już jesteśmy w kolejnym utworze – „Asunder, Sweet” biegnącym ku rockowemu przyłożeniu. To jak ze wschodem słońca: najlepszy jest moment tuż przed, który zawsze trwa za krótko. Nie chcę, żeby u GYBE to słońce – zwyczajnie „grany” utwór – wschodziło. Nie tak prędko!
Najlepsze jest to, że ten wschód nie przychodzi. Najwolniejszy zespół świata wzbudza się i wzbudza, ale odsłania słońce dopiero w „Piss Crowns Are Trebled”, czwartym i ostatnim numerze na płycie. A i to nie tak zaraz. Końcówka jest już przewidywalna tak jak początek albumu – gitary, bębny, smyczki, tym razem bez żydowskich skal – i podniosły rockowy nastrój, niczym z filmu o wędrówce ludów. To wszystko znamy już na wylot, GYBE robili to już dziesiątki razy. Nuda. To środek „Asunder...” wart jest mszy, choć zrozumiałe jest, że bez tych krańców nie miałby sensu. Dlatego nowe Godspeed kupuję połowicznie. A może po prostu za cicho tej płyty słuchałem?
Tekst ukazał się 19/4/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji