Menu Zamknij

Hildur Gudnadottir gra „Czarnobyl”, Ephemera w Warszawie, 12.9.2020

Koncert muzy­ki z „Czarnobyla” był dosko­na­ły. Dystans spo­łecz­ny para­dok­sal­nie spra­wił, że poczu­łem się czę­ścią więk­szej spo­łecz­no­ści. Unsound jest skar­bem, w 2020 roku jeste­śmy szczę­ścia­rza­mi, że może­my bez­piecz­nie uczest­ni­czyć w takim wyda­rze­niu, choć­by jako atomy.

W warun­kach pan­de­mii Unsound zor­ga­ni­zo­wał w Warszawie (z kil­ko­ma lokal­ny­mi insty­tu­cja­mi) kon­cer­ty czy raczej wyda­rze­nia pod szyl­dem festi­wa­lu Ephemera. Dzisiaj, czy­li w nie­dzie­lę 13 wrze­śnia, będzie moż­na jesz­cze posłu­chać Antoniny Nowackiej na zamknię­ciu wysta­wy „Wiek pół­cie­nia” w MSN nad Wisłą, Lyry Pramuk w Placu Zabaw nad Wisłą, a w Nowym Teatrze trzy wystę­py ma Alex Baczyński-Jenkins. W listo­pa­dzie zagra Andrzej Nowak. Ja wybra­łem się wczo­raj na jeden z dwóch tego dnia kon­cer­tów Hildur Gudnadottir z muzy­ką z seria­lu HBO „Czarnobyl” (obok zdję­cie pra­so­we). To artyst­ka nagro­dzo­na Oscarem za muzy­kę do „Jokera”, żaden nie­zal spod kamienia.

Zresztą żad­ne­go z tych wyda­rzeń nie da się zakwa­li­fi­ko­wać jako czy­ste­go kon­cer­tu. W pan­de­mii wszyst­ko jest inne, a tu inne było nie tyl­ko roz­sta­wie­nie krze­seł. Ale o tym póź­niej. Weszliśmy do hali przy Mińskiej 65 po wypeł­nie­niu ankiet kowi­do­wych, mie­rze­niu tem­pe­ra­tu­ry i trud­nym roz­po­zna­niu zna­jo­mych twa­rzy przy­kry­tych masecz­ka­mi i oku­la­ra­mi. Specjalne oko­licz­no­ści. Było jesz­cze wcze­śnie. Przeszliśmy się wokół sce­ny – duży kwa­drat pośrod­ku pro­sto­kąt­nej hali, nad nim rusz­to­wa­nie z gło­śni­ka­mi i świa­tła­mi, taki sze­ścian w chle­ba­ku. Na gór­nych naroż­ni­kach sze­ścia­nu czte­ry wiel­kie gło­śni­ki skie­ro­wa­nie do zewnątrz i czte­ry mniej­sze – do środ­ka. Na dnie sze­ścia­nu sto­ły uło­żo­ne w kwa­drat i sprzęt: syn­te­za­to­ry, kom­pu­te­ry, maszy­ny, jakieś kla­wi­sze i kon­tro­le­ry, jeden mikro­fon. Miejsca na, jak myśla­łem, czte­ry oso­by. Później oka­za­ło się, że osób będzie pięć – nie roz­po­zna­łem kobie­ty, któ­rą przez cały kon­cert zasła­niał mi obró­co­ny do nas ple­ca­mi Chris Watson panu­ją­cy nad nagra­nia­mi tere­no­wy­mi. Po jego pra­wej stro­nie była naj­skrom­niej obu­do­wa­na sprzę­tem Hildur, któ­ra przed kon­cer­tem zdję­ła buty. Dalej, w kie­run­ku prze­ciw­nym do bie­gu wska­zó­wek zega­ra, był pro­du­cent Sam Slater. Na ostat­niej ścia­nie kwa­dra­tu, naprze­ciw Hildur, sta­li tajem­ni­cza kobie­ta – oka­za­ła się Theresą Baumgartner, odpo­wia­da­ła za sce­no­gra­fię i cho­re­ogra­fię świa­teł – oraz męż­czy­zna, w któ­rym roz­po­zna­łem Francesca Donadella, inży­nie­ra dźwię­ku, pro­du­cen­ta i auto­ra mik­su muzy­ki do „Czarnobyla”.

Scena przed koncertem

Zanim oni weszli na sce­nę, wszy­scy w masecz­kach, trze­ba było zacze­kać, aż hala wypeł­ni się publicz­no­ścią, poczuć na twa­rzy nie­po­kój i zmę­cze­nie w pły­nie. Wśród publicz­no­ści już nie wszy­scy pod­po­rząd­ko­wa­li się regu­la­mi­no­wi, któ­ry pod­pi­sa­li – było parę osób bez mase­czek, a trwa­ją­cy przy rurze od dymiar­ki ochro­niarz z fir­my Fosa pod­czas całe­go kon­cer­tu czuj­nie wysta­wiał nos. Krzesła pood­su­wa­no od sie­bie na pół­to­ra metra. Ile może być tych miejsc, jakoś mię­dzy 200 a 300? Dużo ludzi w czer­ni, ale też spo­ro wzo­rów kwia­to­wych, jak­by edy­cja Flower Power nie skoń­czy­ła się nigdy. W każ­dym razie dosta­łem tro­chę cza­su na to, żeby scho­wać tele­fon, ode­tchnąć i zro­bić w sobie tro­chę miej­sca na koncert.

Od momen­tu, gdy zna­leź­li­śmy się w środ­ku, towa­rzy­szy­ła nam dźwię­ko­wa pętla – lek­ki świst, gwizd czy wycie alar­mo­wej syre­ny, bez prze­rwy i bez koń­ca, led­wie z pew­nym wyci­sze­niem. Na to nakła­dał się szmer maszyn, może z nagra­nia, a może z wen­ty­la­to­rów na Mińskiej. Nigdy wcze­śniej nie byłem w tym miej­scu. Podłoga jest tam wyło­żo­na drob­ną czer­wo­no-sza­rą sza­chow­ni­cą, daw­niej czer­wo­no-bia­łą, jaką widzia­łem kie­dyś w miesz­ka­niu dziad­ków, taka była w łazien­ce. Tutaj na poła­ciach mozai­ki są beto­no­we łaty, jak­by naj­pierw sta­nę­ły tu maszy­ny, a wie­le lat póź­niej poło­żo­no na pod­ło­dze posadz­kę, już bez ich rusza­nia. Zresztą roz­mia­rów i kolo­rów tych kafli było więcej.

 

Zmęczona mozai­ka

Od począt­ku w hali pano­wa­ła ciem­ność. Przymykam oczy, sta­ram się oddy­chać, mokra twarz pod masecz­ką. Mam szczę­ście, że uda­ło się dostać na wcze­śniej­szy kon­cert, ten o 17. Jestem pewien, że o 20 nie doświad­czył­bym tego wszyst­kie­go co teraz. W upal­ny, ale nie gorą­cy wrze­śnio­wy dzień dla roz­bie­gu prze­spa­ce­ro­wa­li­śmy się przez park Skaryszewski. Psy, dzie­ci, pił­kar­ki AZS wycho­dzą­ce z boiska Drukarza. Złote wrze­śnio­we świa­tło – w hali na Mińskiej prze­fil­tro­wa­ne przez dym z kon­cer­to­wych maszyn. Gdzieś dale­ko od nas poje­dyn­cze syl­wet­ki w jasnym kwa­dra­cie (bar­dzo powo­li wcho­dzi­ło się na ten kon­cert), powy­żej kali­gra­fo­wa­ny napis „wyj­ście”, jak się skoń­czy, to muszę go koniecz­nie obej­rzeć, nie jest tu od zawsze, ale krój nie przy­no­si wsty­du projektantowi.

Sam kon­cert był dosko­na­ły. Teraz wiem, co stra­ci­łem na zeszło­rocz­nym Unsoundzie – wte­dy cho­dzi­łem na kon­cer­ty dzię­ki uprzej­mo­ści orga­ni­za­to­rów, na ten uda­ło się kupić dodat­ko­wy bilet, ale wir wyda­rzeń nie pozwo­lił mi wybrać się na pierw­sze w histo­rii wyko­na­nie muzy­ki z „Czarnobyla” (Warszawa teraz była trze­cia, po Berlinie w lutym). Przestrzeń na Mińskiej ponoć jest mniej indu­strial­na niż opusz­czo­ny kra­kow­ski maga­zyn Telkom Telos, ale dystan­so­wa­nie zro­bi­ło swo­je, podob­nie maski na twa­rzach i uogól­nio­na atmos­fe­ra dba­nia o bez­pie­czeń­stwo i zdro­wie, któ­ra prze­cież z miej­sca doda­ła całe­mu temu wyda­rze­niu posmak odtwa­rza­nia atmos­fe­ry kata­stro­fy w Czarnobylu. Nagłośnienie zna­ko­mi­te, efek­ty wizu­al­ne, świe­tlów­ki bie­gną­ce po sufi­cie – rów­nież. Niepokój był tak gęsty, że moż­na by go szat­ko­wać stro­bo­sko­pem, napię­cie nie opa­da­ło ani na chwilę.

Na Mińskiej w gęstym bia­łym dymie muzy­ka i świa­tło poru­sza­ły się ina­czej niż zwy­kle. W naj­bar­dziej inten­syw­nych, indu­strial­nych frag­men­tach chy­ba po raz pierw­szy w życiu doświad­czy­łem dzia­ła­nia stro­bo­sko­pu w spo­sób, któ­ry był koją­cy, zbli­żo­ny do ilu­zji optycz­nej, nie­groź­ny. Było tak: naku­rzy­li już tego dymu, dym pły­nął z rur jak spie­nio­na woda z kolek­to­ra, kłę­bił się i pod­no­sił, nie było już widać pra­we­go skrzy­dła widow­ni, wkrót­ce znik­nę­ło lewe, a ci, któ­rzy byli po dru­giej stro­nie sce­ny, zupeł­nie znik­nę­li mi z wido­ku. Piątka arty­stów była oświe­tlo­na, w kry­tycz­nych momen­tach choć­by tyl­ko świa­tłem biją­cym z ekra­nów kom­pu­te­rów. Ale. Te walą­ce z wiel­ką czę­sto­tli­wo­ścią stro­bo­sko­py (waż­ne: nie świe­ci­ły w nas bez­po­śred­nio) razem z dymem wywo­ły­wa­ły ilu­zję pole­ga­ją­cą na tym, że za Hildur i muzy­ka­mi nie było tła. Gęsty dym potrak­to­wa­ny inten­syw­nym miga­ją­cym świa­tłem dawał efekt śnie­że­nia kine­sko­po­we­go tele­wi­zo­ra. Wokół syl­we­tek two­rzy­ła się inten­syw­na poświa­ta, a dalej był już tyl­ko szum. Na miej­scu nie dostrze­głem Bogumiły Nowackiej, a cie­kaw jestem, co powie­dzia­ła­by o efek­cie wymy­ślo­nym i stwo­rzo­nym w ten sposób.

Z pamię­ci wyła­nia­ły się wystę­py 1988, Synów, a wcze­śniej Napszykłat. Te, powiedz­my, mniej licz­nie odwie­dzo­ne przez publicz­ność dawa­ły poczu­cie odcię­cia od resz­ty uczest­ni­ków kon­cer­tu, samo­dziel­ne­go kon­tak­tu z muzy­ką. Ostatnio byłem w Komunie Warszawa, w szko­le na Emilii Plater, gdzie poprze­dzo­ny przez Pawła Szamburskiego wystą­pił wła­śnie 1988. Pandemia spra­wi­ła, że mogłem ten kon­cert (tak jak Hildur) zoba­czyć w nowej opra­wie – sko­ro przez dym i tak nie widzia­łem arty­sty, a oku­la­ry co jakiś czas paro­wa­ły, to ścią­gną­łem je, co jesz­cze bar­dziej odizo­lo­wa­ło mnie od oto­cze­nia i pozwo­li­ło uczest­ni­czyć w kon­cer­cie ina­czej niż zwy­kle. Czerwone świa­tło prze­gry­za­ją­ce się przez dym w pierw­szej czę­ści krót­kie­go wystę­pu nie mia­ło dla mnie alar­mi­stycz­ne­go kon­tek­stu, odbie­ra­łem je raczej jako wzrost tem­pe­ra­tu­ry. Za to nie­bie­skie świa­tło w dru­giej odsło­nie w pew­nej chwi­li mnie prze­ra­zi­ło – wywo­ła­ło wspo­mnie­nie póź­ne­go powro­tu pla­żą, kie­dy wyśle­piasz się, żeby dostrzec w mro­ku już nawet nie numer wyj­ścia z pla­ży, lecz w ogó­le tabli­cę ozna­cza­ją­cą jakie­kol­wiek wyj­ście. Gdy noc zapa­da szyb­ko, rów­nie szyb­ko zwięk­sza się nie­po­kój, zwłasz­cza gdy jesteś dale­ko od domu i nie wiesz, gdzie mniej wię­cej szu­kać tego wyjścia.

Przed koncertem

 

 

 

Przed kon­cer­tem na Mińskiej

Coś podob­ne­go poczu­łem z Hildur. Nie wiem, kogo do kogo porów­ny­wać, bo i 1988, i ona z dużą wpra­wą, zna­ko­mi­cie ste­ru­ją nar­ra­cją, pro­wa­dzą publicz­ność przez nastro­je. Ale mam jesz­cze jeden punkt odnie­sie­nia. Świetlówki przy­wo­ła­ły wspo­mnie­nie kon­cer­tu z muzy­ką ze „Stranger Things” pre­zen­to­wa­ne­go przez Unsound w kra­kow­skim ICE kil­ka lat temu. Wtedy mia­łem poczu­cie, że z cie­ka­wej ścież­ki dźwię­ko­wej nie uło­żył się ide­al­ny kon­cert – jak­by postrzę­pio­ne, krót­kie moty­wy dzia­ła­ły dobrze z obra­zem, a skle­jo­ne w godzin­ny czy pół­to­ra­go­dzin­ny pro­gram dawa­ły poczu­cie prze­sy­tu i nie­do­sy­tu zara­zem. Pewnie na takim odbio­rze zawa­ży­ły moje ocze­ki­wa­nia, ale też pomysł samych arty­stów na towa­rzy­sze­nie fil­mo­wi, dzia­ła­nie w sym­bio­zie z obra­zem, a do tego nobli­wa prze­strzeń ICE. Muzyka Hildur wypa­dła znacz­nie korzyst­niej, przej­mu­ją­co, nie tyl­ko ze wzglę­du na jej inny nastrój, inne instru­men­ta­rium (nagra­nia tere­no­we), głos, ale też po pro­stu na jej doświad­cze­nie i miej­sce. Tak jak­by ona ogar­nia­ła całość tego seria­lu i ilu­stro­wa­ła w każ­dym momen­cie całość. Jakby myśla­ła „pły­ta­mi”, a nie „moty­wa­mi” stwo­rzo­ny­mi do kon­kret­nych obra­zów. Wyszedłem oczarowany.

ZSRR – USA 1:0. A „Czarnobyla” wciąż jesz­cze nie widziałem.

Fot. Michał Murawski

 

Autorem zdję­cia jest Michał Murawski

 

Podobne wpisy

Leave a Reply