Nieduża firma wydała płytę, która bezwstydnie celuje w masową popularność. Czarująca 18-latka Sonia Kopeć ze wsparciem multiinstrumentalisty Emila Blanta i innych muzyków przygotowała album pełen popowych piosenek. To rzecz uszyta na miarę radiową.
Gładko, starannie wyprodukowane utwory, zwrotka, refren, słodki głos dziewczyny i nienachalne aranżacje – dla dużych czy dla młodszych? Dla wszystkich. Trochę r’n’b i jazzu, tu wiolonczela i saksofon, tam elektroniczny rytm. Wokalistka łatwo bierze szybsze piosenki, nie traci oddechu. W akustycznych pościelówach nie podtrzymuje tej temperatury, jakby nie umiała złamać ich logiki. Zdarza się, że uderza w patos.
Jeśli patrzeć na „First Flight” jak na ambitną, niezależną produkcję, można dostrzec pewną błahość. Zgaduję, że tak miało być. Czasem drażni dziecięcy sposób śpiewania Kopeć. Wokalistka reklamowana jako lokalna, śląska gwiazda, brzmi jak dziesiątki artystek z całego świata, śpiewa wyłącznie po angielsku i pisze, no cóż, tak jak może pisać 18-latka. Ma jeszcze czas, żeby wziąć ślub, rozwód, zawrzeć bliższą znajomość z alkoholem i narkotykami, a następnie napisać mocne życiowe teksty, które wstrząsną tygodnikami polityczno-kulturalnymi. Dziś mamy szansę poznania zwykłej dziewczyny, nie ze sformatowanego telewizyjnego konkursu. Ma swoje marzenia, wspomnienia, przemyślenia o Bogu, upływie czasu, przyjaźni. I to jej „pierwszość” jest najciekawsza na tym albumie. Jak to w oficynie Falami – zgrabnie i pomysłowo wydanym.
Tekst ukazał się 18/1/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji