Jedną z moich wakacyjnych lektur była zeszłoroczna produkcja założyciela portalu Weszło. Nie piszę o głupotach, chodzi o faceta z okładki nowego „Pressa”. Jest zabawny i bufonowaty, a w jego książce anegdoty przeważają nad średnią publicystyką.
Podtytuł książki to „Tajemnice boiska, szatni i piłkarskich gabinetów”. Dziennikarz Krzysztof Stanowski nie do końca był chyba zdecydowany, komu owe tajemnice chciałby zdradzać. Wydaje się, że książka jest kierowana do młodych czytelników portalu Weszlo.com, niekiedy do kolegów dziennikarza, czasami do osób jak ja zwabionych bardzo dobrą autobiografią, która Stanowski parę lat temu pomógł napisać Andrzejowi Iwanowi. Być może udała się ona tak dobrze dlatego, że Stanowski, ghostwriter Iwana, jest od niego o pokolenie młodszy. Nie doświadczył futbolu lat 70. i 80. na własnej skórze i polegał na relacjach piłkarza. Poza tym jako ghostwriter niespełnionego talentu dziennikarz zrzekł się wynagrodzenia (o czym w książce nie wspomina).
„Stan futbolu” składa się z autorskich sądów, pikantnych anegdot i niestety autopromocji. Często bawi, kiedy indziej sprawia wrażenie, że coś tu zostało wycięte lub włożone na siłę. Innym razem ostrym historiom towarzyszą nazwiska. Piłkarze piłkarzami, ale bardzo podobają mi się opowieści z historii „Przeglądu Sportowego”. Szybko doszedłem do wniosku, dlaczego tak jest: Stanowski pracował tam od 1997 r., dobrze poznał ludzi, często nikomu poza redakcją nieznanych. Zaczynał pracę, jeszcze uczęszczając do podstawówki, więc gdy pisze o kimś „świetny naczelny”, to mu wierzę.
W tym rozdziale znalazła się moja ulubiona historyjka, nieważne, czy prawdziwa: „Zarzeczny dzwoni, żebym napisał za niego felieton. Nikt się nie zorientował”. Samochwała? No jasne, taki styl. Ten rozdział uświadamia też, że częścią pracą Stanowskiego są przemilczenia. Nie napisał nic choćby o tym, że nieżyjący już Zarzeczny, rzeczywiście ostre pióro, niegdyś przejechał samochodem człowieka, będąc pod wpływem alkoholu. Innych byłych kolegów Stanowski traktuje ostrzej – to oczywiście ciekawsze niż pochwały.
W wielu miejscach autor książki niestety występuje w roli przybocznego Zbigniewa Bońka. Nie ma w tym nic złego poza tym, że Boniek jest... prezesem PZPN i najpotężniejszą osobą w polskiej piłce. W oczach Stanowskiego zaletami Bońka są jego uczciwość, znajomości w szerokim świecie, a także zasób anegdot i szybkość kojarzenia. Nic nie wiadomo Stanowskiemu o tym, co zdziałał Boniek jako wiceprezes PZPN za Listkiewicza albo szef firmy Go & Goal, która – jak donosił choćby „Newsweek” – „sprzedała prawa do pokazywania meczów Legii Warszawa dwóm różnym stacjom”.
W rozdziale o korupcji w lidze narrator zastanawia się, czy kiedyś, dawno mógłby zrobić coś inaczej. Zastanawia się, czy nie ma na sumieniu grzechu zaniechania. Ale kwituje te wątpliwości szybko: taki był system, nic nie mogłem zrobić, to nie miałoby szans powodzenia. Stanowskiego wypada tu z roli „szarej eminencji polskiego futbolu”, która miała wpływ na różne nominacje czy decyzje.
Do najbardziej dziwacznych rozdziałów należy ten, w którym Stanowski jedzie po trochę już zapomnianym rywalu Bońka. Rozdział nazywa się „Dlaczego uważam Kazimierza Grenia za wariata”, a ja zastanawiam się, dlaczego miałoby mnie to obchodzić. Podobny problem jest z tekstem o lojalności piłkarzy wobec klubów. To rozwlekły felieton, który sprawia wrażenie, jakby ktoś wyciął z niego przykłady. Cieszę się, że książka przypomina o piłkarzach dziś zapomnianych, jak niejaki Wróblewski z Legii. I o działaczach: bohaterem tekstu o Leo Beenhakkerze okazuje się Michał Listkiewicz, anegdoty są smaczne, tyle że ich mało.
Nie najlepiej wygląda w książce autoreklama portalu Weszło pod hasłem „maksymalnie szczery przekaz”, a także spore zadowolenie z siebie samego autora, który wzmiankuje np.: „w tym momencie zdecydowałem się na jedną ze swoich najlepszych ripost w życiu”, snuje opowieści o tym, jak fajnie się ogląda mecze na Camp Nou w Barcelonie, albo uczciwie przyznaje: „byłem tytanem pracy”. W redakcję książki nie włożono aż tyle energii, bo np. u Stanowskiego samolot leci „na wysokości kilku tysięcy kilometrów”. Cytaty z poprzednich książek autora mi nie przeszkadzają, budowany przezeń wizerunek bufona też nie. Fajnie, że pisze o skali swego zbratania się z niektórymi piłkarzami (tym samym zaznacza, że tych akurat oszczędza). Szkoda, że nie ma w książce nic o nieudanych projektach Stanowskiego, bo zapewne takie mu się przydarzyły.
Wierzę natomiast w szczerość zdania o byciu dziennikarzem sportowym: „to głupi zawód, niepotrzebny, ale wygodny i fajnie się żyje”. Książkę Stanowskiego fajnie się czyta, choć nie aż tak jak to, co napisał z Iwanem. Na wakacje w sam raz.