Menu Zamknij

Manic Street Preachers – Journal For Plague Lovers

W fil­mie François Truffaut „Fahrenheit 451” wystę­pu­je przez moment książ­ka „A Journal of the Plague Year” (Dziennik roku zara­zy) Daniela Defoe, uzna­wa­ne­go za pre­kur­so­ra bry­tyj­skie­go powie­ścio­pi­sar­stwa. Strażacy znaj­du­ją ją i palą w domu głów­ne­go boha­te­ra Montaga, gra­ją­ce­go na dwa fron­ty książ­ko­we­go neofity. 

(prze­druk recen­zji z lip­co­wo-sierp­nio­wej „Lampy”, dzię­ki uprzej­mo­ści redakcji)

manic-journalCóż, Manic Street Preachers też dużo czy­ta­ją i też mają neo­fic­ki zapał w sta­wa­niu prze­ciw sys­te­mo­wi. Co nowe­go mają do zapro­po­no­wa­nia Brytanii, i nie tyl­ko jej?

W koń­cu czerw­ca gra­li w Polsce – byli naj­ja­śniej­szym punk­tem moc­no obsa­dzo­ne­go Szczecin Rock Festiwalu, jak twier­dzi Jarek Szubrycht. Walijskie trio to wete­ra­ni sce­ny. Grają dłu­żej niż Blur (któ­rzy od daw­na nie gra­ją, ale na moment wła­śnie wró­ci­li) i wciąż mają coś do powie­dze­nia. Żadne walij­skie – gra­ją ści­śle po ame­ry­kań­sku. Żadne trio – to był kwar­tet. Dopiero póź­ną jesie­nią 2008 zagi­nio­ny w lutym 1995 roku gita­rzy­sta i woka­li­sta Richey Edwards został ofi­cjal­nie uzna­ny za zmar­łe­go. Najnowsza pły­ta Manics jest zbu­do­wa­na na tek­stach z zeszy­tu, któ­ry parę tygo­dni przed zaginięciem/śmiercią prze­ka­zał on kole­gom z zespo­łu. Cierpiący na depre­sję i ano­rek­sję Edwards spę­dzał wte­dy więk­szość cza­su w szpi­ta­lach – resz­ta zespo­łu kon­cer­to­wa­ła nawet bez nie­go, żeby zaro­bić na tera­pię. Napisane w tam­tym nie­do­brym cza­sie tek­sty są jak, nie przy­mie­rza­jąc, słow­ni­ki Kopalińskiego. Każdej pio­sen­ce nale­ży się kil­ka­na­ście przy­pi­sów, a zara­zem każ­da z osob­na, sau­té, bro­ni się po pro­stu jako dobra muzy­ka – to nie są kawał­ki sta­ru­chów, któ­rzy z bra­ku pomy­słów się­ga­ją po szki­ce zmar­łe­go kole­gi. Oni z żar­li­wo­ścią i z jajem zro­bi­li bar­dzo, bar­dzo dobrą pły­tę – mając już na sto­le nie­sły­cha­nie dobre, mądre teksty.

Kawałek „Me And Stephen Hawking”: gene­ty­ka i klo­no­wa­nie, rewo­lu­cja sek­su­al­na, fizycz­ne nie­przy­sto­so­wa­nie, wyśmie­wa­nie inne­go, zapa­śnik Giant Haystacks wal­czą­cy w Bombaju... „Pretension/Repulsion”, nie do skró­ce­nia: „Shards oh shards, the andro­gy­ny fails / Odalisque by Ingres, extra bones for sale / born.a.graphic vs porn.a.graphic”. Albo „Doors Closing Slowly”, pra­wie że gra­fo­ma­nia, ale wła­snym języ­kiem mówi o popkul­tu­rze, reli­gii i poli­ty­ce: „Silence is not sacri­fi­ce / cru­ci­fi­xion is the easy life / who threw the first sto­ne? / if the sto­ne is you / for­gi­ve them for­sa­ken”... Zamykające pły­tę „William’s Last Words” to tek­sto­wo Smithsowskie „Asleep”, tyle że prze­wrot­nie zro­bio­ne na jasnej, opty­mi­stycz­nej melo­dii: „Leave me go Jesus / I love you yeah I love you / just let me go (...) don’t keep me any lon­ger / cos I am real­ly tired / I’d love to go to sle­ep”. Trudno te sło­wa stre­ścić, opo­wie­dzieć i na pew­no nie da się zaśpie­wać myśli czło­wie­ka, któ­re­go nie ma od tylu lat, w jego zastępstwie.

Tak, tek­sty są świet­ne. Pochodzą z epo­ki, kie­dy Polska była tysiąc lat za Anglią i resz­tą cywi­li­zo­wa­ne­go świa­ta – może dla­te­go teraz, tutaj są tak aktu­al­ne, gorą­ce. Weźmy „I would pre­fer no cho­ice / one bre­ad one milk one food tha­t’s all/I am con­fu­sed I only want one truth/I real­ly don’t mind being lied to” („All Is Vanity”). W Polsce dopie­ro szu­ka­my roz­wią­za­nia There Is No Alternative, nie chce­my zro­zu­mieć, że może go nie być. Łatwiej jest śmiać się ze słu­cha­czy Radia Maryja, któ­rzy nie obcho­dzą psa z kula­wą nogą, bo są bied­ni. Edwards nie godził się na cynizm świa­ta, na pułap­kę kon­sump­cji. Sam stał się czę­ścią sys­te­mu, któ­re­mu się sprze­ci­wiał, znisz­czy­ły go ocze­ki­wa­nia, nie­chcia­na popu­lar­ność – i w koń­cu nie­zno­śna dla nie­go cena do zapła­ce­nia, o któ­rej śpie­wał Lesław. Najważniejszy czło­wiek na tej pły­cie nie był naiw­ny, ale był ide­ali­stą – cały ten zespół to ide­ali­ści, być może bez nie­go, 15 lat póź­niej, jesz­cze bar­dziej zagu­bie­ni w o wie­le bar­dziej cynicz­nym świe­cie. To może lepiej pośmiać się z Manic Street Preachers, że w XXI wie­ku zagra­li kon­cert w Teatrze im. Karola Marksa w Hawanie i spo­tka­li się z Fidelem Castro?

Dziewiąta pły­ta MSP – zaczy­na­ją­cych jako pun­kow­cy, fani The Clash, Sex Pistols – brzmi zupeł­nie nie po bry­tyj­sku. Muzycznie to czy­sta gita­ro­wa Ameryka. Wystarczy spoj­rzeć na pro­du­cen­ta – Steve Albini, nie ma wię­cej pytań, doj­rza­ły, ale wciąż suro­wy Albini. Muzyka jest tu jed­nak zale­d­wie popraw­na – owszem, kopie po gło­wie, głasz­cze po twa­rzy, peł­na pomy­słów może ści­gać się z każ­dą tego­rocz­ną gita­ro­wą pły­tą – ale powsta­ła, żeby jesz­cze pod­kre­ślić wyra­zi­ste, wcią­ga­ją­ce tek­sty. O któ­rych moż­na tyl­ko mil­czeć. Piękne, god­ne uwa­gi, a zwłasz­cza wczy­ta­nia się nagra­nie. Wyrzuć iPoda, wyrzuć kom­pu­ter, zacznij pisać dziennik...

stro­na zespo­łu, myspa­ce

Podobne wpisy

Leave a Reply