Metro Station wydali swój self titled debiut już dwa lata temu. Teraz, pół roku po Wal-Mart Edition, przyszedł czas na europejskie wydanie ich płyty. Niestety, w porównaniu z supermarketową edycją amerykańską europejscy słuchacze zostali pozbawieni jednego utworu bonusowego. Ubytek, jak sobie wyobrażam, niewielki, bo płyta z grubsza brzmi jak jeden kawałek i właściwie trudno napisać o niej coś więcej ponad to, że jest nudna. Plusem jest to, że trwa wszystkiego 40 minut. Prawie jak Pixies...
(recenzja pochodzi z numeru 5/2009 miesięcznika „Lampa”)
Kalifornijczycy grają dyskotekę w żywe oczy, choć z materiału filmowego obecnego w sieci wynika, że na koncertach zmieniają się w gitarowe bestie rżnące dyskotekowego panka z naciskiem na panka. Na płycie gitar nie uświadczysz. Wokale przypominają najlepsze tradycje A‑ha i Europe, nawet New Kids On The Block, lecz artyści często sięgają też po stylowe wycie a la Bono. Muzyka czasem brzmi jak ostrzejsze remiksy New Order, czasem jak przestroga (w końcu chodzi o 2007 rok), że w tym samym czasie na Wschodnim Wybrzeżu ten sam pomysł ktoś realizuje z lepszymi melodiami, lepszymi aranżacjami i lepszym wokalem. No i nie robi z tego całej płyty – chodzi o MGMT oczywiście, bo „Metro Station” jako całość brzmi jak strona C singla „Kids”.
Zastanawiam się, dlaczego czegoś takiego jak Metro Station nie ma w Polsce. Mamy piękną tradycję, jeśli chodzi o boysbandy, o romantycznych chłopaków (wprawdzie bez tatuaży) jak Krzyś Antkowiak śpiewających o przeróżnych zakazanych owocach, specjalnie dla dziewczyn. Mamy muzykę ludową, bardzo melodyjną, taneczną. Piękną kartę w historii polskiej muzyki pop zapisały grupy z nurtu disco polo, wciąż traktowane jako śmieszne i straszne. Przecież gdyby, przymknijmy powieki, Seweryn Krajewski albo Robert Janson zrobił dobre, łatwe melodie, ktoś (Tymański, proszę bardzo) zaaranżował je na disco i dał je braciom Mroczkom, Szymonowi Wydrze czy też temu typowi z Comy – sukces w kraju murowany. Dobrze rozpracowane w Polsce patenty muzyczne trzeba tylko ubrać w twarz, którą zna trzy czwarte ludności, i jazda. Żałuję, że to w Stanach ktoś jeszcze gra uczciwe disco dla „szalonych nastolatek”, ma półmetrową czarną grzywkę i świetnie bawi się na swoich koncertach jako support Fall Out Boy.
Frontmeni Metro Station poznali się kilka lat temu na planie filmu „Hanna Montana”, który ostatnio wszedł do polskich kin – młodsza siostra jednego z nich gra w tym filmie razem z młodszym bratem drugiego. Na film się nie wybieram (uratowały mnie przed tym nie tylko plakaty – również recenzje, choć nie w „Lampie”), ale zamiast zakupu płyty w ciemno polecam przejście się do kina. Nie wiem, przy jakiej okazji zapoznają się trzynastolatki XXI wieku, ale wydaje mi się, że zaproszenie koleżanki z klasy do kina jest skuteczniejsze niż zaproszenie jej do wspólnego słuchania płyty. Zwłaszcza tej. Nie kupujcie jej nawet najgorszemu wrogowi, chyba że jest on amerykańską nastolatką.