Wyciąganie z trumny grupy Lady Pank (na debiutanckiej płycie Much) było pomysłem ryzykownym, lecz krótkonogim. Schowanie zwłok na powrót do krypty jest pomysłem dużo lepszym. Muchy wciąż tańczą, to świetnie, ale już inaczej od Janusza i Janka z czasów chwały. Gitarowy, brytyjski zespół specjalizujący się w singlach dzięki produkcji Marcina Borsa i coraz większemu doświadczeniu Piotra Maciejewskiego podrasował się elektroniką („Przesilenie”, „’93”) i jest jeszcze bardziej przebojowy niż na debiucie.
Przełomu nie ma, ale jest parę smakołyków. Ślady w chórkach z „Przesilenia” prowadzą do utworu „Party” Oddziału Zamkniętego. Muzycznie singiel promujący płytę siedzi w temacie MGMT, ejtisowy klimat wypracowany przez Muchy plus elektroniczne skojarzenia z nowoczesnym brzmieniem Borsa, znanym z płyt Hey czy Biffa. Końcowe przesunięcie refrenu parę tonów w górę to znak firmowy popu i musi kojarzyć się z latami 80. Rozkoszne, skoczne „15 minut później” w manierze starego, witalnego Myslovitz kłania się Brytanii; niestety tekst słabszy. Do przebojowych, rokendrolowych kawałków zalicza się też utwór tytułowy – sprawnie zaaranżowany, tu marszowy, tam zgrzytliwie gitarowy, z tekstem będącym słodko-gorzkim wyznaniem miłości Warszawie.
Przebojem płyty są dwie linijki rozrzucone w piosence „Zimne kraje”. Brzmią jak motto pokolenia: „to, czego pragniesz, i wszystko, co masz, to jedno i to samo”, a następnie „wszystko, w co wierzysz, i to, czym się nudzisz, to jedno i to samo”. Jestem pod wrażeniem tego, że Wiraszko, gdy przestanie się rozklejać i rozpaczać, potrafi uchwycić paradoks czasów przesytu, nudy i głodu nowości. Wprawdzie już 12 lat wcześniej Kazik śpiewał, że „gdy mam, co chcę, wtedy więcej chcę je-eszcze”, ale świetnie, że Muchy też zauważyły, że coś tu nie gra. Co ciekawe, ta właśnie piosenka robi też bardzo dobre wrażenie pod względem muzycznym. Świetna zwrotka z energicznym basem brzmi jak New Order albo Billy Idol, refren także OK, tylko przejście bez sensu.
Atutem „Notorycznych debiutantów” jest również delikatna „Przyzwolitość”. Wiraszko robi ten utwór głosem, a zespół mu w tym przecudnie nie przeszkadza – bębny są stłumione, cichutkie, bas ledwo skrobie, z gitary jest samo echo, do tego króciutki motyw matowej trąbki. Wokalista szepcze, mruczy, bawi się intonacją i nasyca przez to znaczeniem dość koślawe, chyba niedopracowane słowa („tylko nie mów, że biografie są ciekawsze od doświadczeń / żeby serca nie stanęły jak pacjenci przed przychodnią”). Bardzo żałuję, że ten tekst nie udał się lepiej. Muzyka naprawdę rusza. To manipulowanie głosem, przesładzanie intonacją sprawdza się też w „15 minut później, gdzie poprawia humor także” stara maniera wokalisty Much – rozpaczliwo-rycząca, oraz schodzenie w niskie, elvisowskie rejestry.
Pomysłów na to, jak śpiewać, jest więc bardzo dużo, napisanych tekstów – mnóstwo, ale dopracowanych muzycznie, zapamiętywalnych kawałków – mniej. W dodatku wypełniacze rażą frazami typu „jak najbardziej nie w porę uwierać mnie zaczął mundur skóry jak kożuch w szklance” („Serdecznie zabronione”). Nie rozumiem, co poeta chciał osiągnąć, trzepiąc na metry frazy typu „gdzieś pomiędzy pożądaniem agencje nieruchomości” („Notoryczni debiutanci”), „serce miasta jest spuchnięte jak huba” („Przesilenie”). Najgorsze jest to, że facet śpiewa to dobrze, fajnie, z zaangażowaniem, niekiedy z queerową przeginką. Wciąż jednak mam wrażenie, że te przerysowane słowa tylko niechcący schodzą się z przerysowanym wykonaniem. W tym ostatnim jest profesjonalizm.
W ostatnim „Kołobrzeg – Świnoujście” niby chłodno i bardzo jak na niego krótko Wiraszko wylicza nieliczne punkty przypadkowej znajomości, której finałem musi być – krzyczy to zadziornie jak Maleńczuk na pierwszym Homo Twiście – „łóżko! tapczan!”. I to wychodzi Wiraszce pięknie. „Już nie ma tego chłopca i nie ma tej dziewczyny / zestarzeli się albo nigdy ich nie było”, zawodzi jak Violetta Villas, i zespół kończy ten dotkliwy, cichutko bzyczący przesterem utwór instrumentalną balladą miejską kojarzącą się z MM, Raz Dwa Trzy albo Voo Voo. Mgła, cień, sen, złudzenie – kurtyna.
Recenzja pochodzi z miesięcznika „Lampa” nr 3/2010. Na stronie „Lampy” całość tego tekstu, czyli jeszcze sporo czytania. Dla leniwych dodaję poniżej drugą część tekstu.
Problem z polską muzyką dla młodzieży (np. licealnej) jest taki, że nie robi jej młodzież. Nastolatki wciąż wybierają Grabaża i Nosowską. Wokalista Strachów na Lachy, równie poznański jak Muchy, w lutym w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zapytany o swoje cztery dychy i swoje tematy powiedział: „Za tym progiem nagle zdajesz sobie sprawę, że już długo nie pobędziesz takim wiraszką”. Redakcja dała to małą literą, może dlatego, że to słowo można od czasu do czasu usłyszeć jako synonim kozaka, ale rozmowa jest przecież o graniu i pisaniu. To zmniejszenie odczytuję jako błędne i jako powód do dumy dla Michała. Zdaniem jednego z lepszych tekściarzy w kraju pisze młodzieżowe teksty, jest wręcz symbolem tego rodzaju liryki.
Z powodu kłopotów z wiarygodnością młodych zespołów można bronić grafomanii Much na zasadzie „każdy w szóstej klasie pisał wiersze”, która tłumaczy do pewnego stopnia również popularność Happysad (wynikającą na pewno także z ich wytrwałości w zjeżdżaniu koncertowej Polski wzdłuż i wszerz). Duża grupa odbiorców wyżej ceni wiarygodność niż zgrabność metafor i błyskotliwe porównania. Język Michała Wiraszki mimo wszystkich niedociągnięć jako całość, jako przekaz jest wiarygodny. Również dlatego, że chybionych – śmiesznych bądź niezdarnych – metafor i porównań jest w nim tyle co zestawień czarownych, krwistych i zaskakujących. Jeśli dzieciaki-fani same o sobie (w blogach, profilach na wszelkich portalach) piszą płasko, koślawo, ociężale, ale w wielkich słowach, to może rzeczywiście czują swoją skórę jak mundur, może zaczynają ją tak czuć, czyli ta płyta jest o nich i dla nich po prostu. Dla nich nie ma znaczenia, że facet – ten, który wreszcie mówi coś o ich życiu – w słowie „kalendarz” kładzie akcent na ostatnią sylabę. On może sobie śpiewać „zanim dowiesz się, że dreszcze pożarł strach”, to nikomu nie przeszkadza, bo bardziej liczy się fraza „tata nie nauczył walczyć, mama nauczyła płakać” („15 minut później”), którą mogliby napisać właśnie Nosowska albo Grabaż, ale raczej nie Mogielnicki lub Cygan. Kto więc śmieje się ostatni? Kto tutaj ma prawdę i nie boi się podjąć dialogu ze słuchaczami, dać im równe prawa? „Wszyscy idziemy na plac Wolności / by tam zapomnieć dobre rady” – wokalista Much dobrze czuje pokoleniowy bunt połączony z poczuciem winy, niezbędny, by uzyskać niepodległość, cokolwiek własnego.
Bogaty, przesycony metaforami i porównaniami język tekstów współgra z tematami. Jest naturalnie kompatybilny z depresyjnym światem człowieka, któremu brakuje prawdy, przeżyć, dziania się ot tak, bycia po prostu („dni, które nic nie zmienią”) – bez znaczenia, bez oceny, bez planu („nie mam planu na następne dwa oddechy”), bez zapamiętywania i rozważania każdej sytuacji, bez konieczności świadomego używania mowy ciała, przeczytanych książek i obejrzanych filmów po to, żeby osiągnąć sukces. Społeczny sukces, popularność, podziw. Wyobrażam sobie ludzi przyjeżdżających do Warszawy na studia, którzy dobrze rozumieją, o co chodzi poznaniakowi Wiraszce („Warszawo, idź do diabła /ale pamiętaj, idę z tobą (...) to będzie dobry rok / bez rocznic i postanowień / bez wspomnień i rozczarowań”), zresztą nie trzeba być „spoza”, żeby to czuć – chęć otworzenia czystej karty, pozbycia się starego wstydu, pamięci o porażkach. Podmiot tej poezji ma dość przeglądania zdjęć, nie ma ulubionych miejsc („Przyzwolitość”), nie kocha konieczności istnienia w elektronicznym świecie śladów: relacji, zdjęć („pożyczony moment, niedokończony moment”), filmów, tagów, komentarzy („rozmawiamy o pomysłach na siebie i o tym, co wypada”) – ale inny świat jest tylko we wspomnieniach. Upiększony, idealizowany świat „prawdziwego” życia, niekonieczności, chodzenia piechotą w swoim rytmie. Za istotę życia podmiot uważa samo dzianie się („tylko nie mów, że biografie są ciekawsze od doświadczeń”). I w tym jest outsiderem, bo nikt nie daje złamanego ch... za to, kim on jest i jakie ma pomysły – on o tym wie, wybór nie istnieje. Próba zmiany jest skazana na niepowodzenie, on nie może wyjść z domu sam, nie może nikogo spotkać („tyle co w uścisku rąk / ciągle więcej, niż możesz mieć”), więc nie może też zacząć akcji budzenia sumień i otwierania oczu, zostać tym, który przełamuje patową sytuację („ugryzłem się w jezyk, grrryzłem cztery dni / żeby nie sprzedawać używanych wersji dobrych rad”). Oczy wszystkich już są otwarte, świat jest wolny, możesz iść, dokąd chcesz, robić, co chcesz. Życie poprzez udział w cywilizacji cybernetycznej („przyjaciele z profilu” w „Rekwizytach”) to świadomy, podjęty z uśmiechem wybór pokolenia Much. Tu nie ma miejsca dla niepewnych, jąkających się. Niech sobie chodzą w ulubione miejsca. Tego nie będzie na facebooku. Nie ma też jednak miejsca na fizycznie bolesne dla podmiotu tekstów Wiraszki spotkania twarzą w twarz, telefony. W czasach komunikacji przez e‑maile (na wymarciu) i sms‑y (jeszcze kopią) łatwiej przemilczać, zapominać, ignorować. Dla ludzi, którzy mają fioła na punkcie własnego wizerunku, własnej depresji, to jest wielka zaleta tych czasów, ułatwienie, uśmierzacz bólu. Nie trzeba budować murów, one już są. To nie jest krytyka, doskonale rozumiem, że tak musi być i że nikogo nie uratuje ani sztuka, ani natura. To jest najlepsze wyjście, to pancerz, bez którego duża część obywateli XXI wieku nie jest w stanie funkcjonować w rzeczywistości. Bez znaczenia jest w tej sytuacji to, czy Wiraszko jest tak przenikliwy, żeby to wszystko zdiagnozować, ocenić, poczuć i wyśpiewać, czy też sam jest produktem tego labiryntu cywilizacji, w którym nic nie dzieje się bez wiedzy znajomych z profilu, z grupy, z forum, z komunikatora. Ważne, że stara się to nazwać.
Pokolenie przesytu, nadmiaru bodźców i braku przeżyć cierpi na anemię, hemofilię, anoreksję, bulimię, nerwicę, depresję. Wszechświatowa depresja, hiperglobalny żal o to, że nie jest tak... jak? Inaczej, jakkolwiek, niech nie boli. Dla wrażliwców wszechświat kończy się w okolicach czubka nosa. Depresję ma tylko nasz Zachód z naszą popkulturą, ten język rozumiemy, współczujemy, empatyzujemy i też tak chcemy, i też tak mamy. Czy ktoś z Trzeciego Świata słyszał o depresji, o kłopotach pokolenia Much z brakiem przeżyć? Przeżyć coś to niemałe ryzyko, niejeden woli nie przeżywać nic. Za każde spotkanie, wyjście do kina, wyjazd na wakacje, najmniejsze zdanie wpisane w status trzeba brać odpowiedzialność, umieć je uzasadnić przed sobą i innymi, dobrać wszystko tak, żeby się podobać. Pojedynczy człowiek jest w świecie Wiraszki bez znaczenia i przestaje istnieć: „nie ma dziewczyny i chłopca / zestarzeli się albo nigdy ich nie było”. Spotkanie jest możliwe tylko w słowach piosenki, ale i tak będzie porażką, wstydliwą próbą przebicia się na drugą stronę i powrotem do starej, dobrej izolacji. Nie ma z niej ucieczki, nie da się żyć inaczej.
..czyli nie tak dobre jak Pidżama Porno? ;)
Najlepsze w tym zespole jest to, że jest prawdziwy. Nie tak jak wypromowane pseudo-rockowe zespoły w Polsce tj., np. happysad.