Menu Zamknij

Najlepsze płyty – maj 2020. Ala|ZaStary, The Soft Pink Truth i kto dalej

Moi fawo­ry­ci to tak­że: Marion Cousin & Kaumwald, Deerhoof, Łona i Webber, Joan As Police Woman, Chicano Batman, Afrojax i inni, a szcze­gól­ne miej­sce zaj­mu­je WILD/LIFE. Z chy­ba naj­trud­niej­sze­go mie­sią­ca ostat­nich lat mam 25 miga­wek plus parę zaległości.

Ala|ZaStary
Ala|ZaStary, fot. Justyna Chrobot (doh.how)

Miesiąc był trud­ny, bo zła­ma­łem rękę, co bar­dzo kom­pli­ku­je życie. Każdego dnia sta­ra­łem się jed­nak cze­goś słu­chać i robić notat­ki, no i przede wszyst­kim odrzu­cać! To zawsze naj­waż­niej­sze, kie­dy chce się zna­leźć coś dobrego.

Można dodać, że wyszła instru­men­tal­na wer­sja wybit­nej pły­ty „Flamagra” Flying Lotusa, że „No Dream” Jeffa Rosenstocka to świe­że spoj­rze­nie na punk i dzi­siej­sze cza­sy, że Jess Williamson albo Katie Von Schleicher to jaskół­ki dobra w życiu sza­re­go czło­wie­ka – ale wpis nie jest z gumy, a inter­net też ma swo­je ogra­ni­cze­nia. Dlatego wybra­łem tyl­ko tyle, co poni­żej. Jest też parę star­szych albu­mów, któ­re w cią­gu paru dni prze­su­nę do odpo­wied­nich wpi­sów. Po pro­stu wpa­dłem na nie za późno.

Daję lin­ki do Bandcampa, tam gdzie ich nie zna­la­złem – do ser­wi­sów stru­mie­nio­wa­nia. Wszystkiego dobre­go i zostaw­cie pro­szę wia­do­mość, jeśli coś myśli­cie o tej for­mie pod­su­mo­wa­nia mie­sią­ca w muzyce.

Najlepsze pły­ty maja 2020:

Afrojax „20 lat Commodore 64” ** (wyd. wła­sne). Kto nie zna Michała Hoffmanna z dzia­łal­no­ści na polu ośmio­bi­to­wym, ma dosko­na­łą oka­zję, żeby to nad­ro­bić. Nigdy tej sce­ny nale­ży­cie nie zgłę­bi­łem, ale te pio­sen­ki budzą mój naj­wyż­szy podziw, a nawet falę melan­cho­lii – to ostat­nie, gdy roz­po­zna­ję cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Afro tem­pa, ryt­my, basy, har­mo­nie. To będą dobrze wyda­ne pie­nią­dze (w naj­bliż­szy pią­tek, gdy Bandcamp znów odda swo­ją część zarob­ku arty­stom, lub 19 czerw­ca, gdy wes­prze czar­nych bun­tow­ni­ków Ameryki). Aha, i nie ma tek­stów, jeśli ktoś nie lubi tek­stów Afrojaxa.

Ala|ZaStary „Jutro?” *** (wyd. wła­sne). Moi mistrzo­wie oka­za­li się wiel­cy. Nie są może tak zna­ni i dopiesz­cze­ni jak Enchanted Hunters, ale co naj­mniej dorów­nu­ją im pozio­mem. Alicji Boratyn i Jakubowi Sikorze słu­ży dom, słu­żą im pan­de­mia i izo­la­cja, słu­ży per­fek­cjo­nizm, a przede wszyst­kim talent. Dają mi na tej pły­cie to, cze­go wła­śnie potrze­bo­wa­łem: poczu­cie, że jestem w dobrych rękach, że ktoś poda­ro­wał mi naj­pięk­niej­szy pre­zent, potrak­to­wał mnie poważ­nie. Doskonałe melo­die, har­mo­nie, pio­sen­ki, praw­dzi­we sło­wa, szem­rzą­cy syn­te­tycz­nie nie­po­kój, pew­ne, czy­ste dźwię­ki i przede wszyst­kim bliskość.

Cafe Racer „Shadow Talk” * (Born Yesterday). Niby zero awan­gar­dy, ale też dale­ko pada to jabłusz­ko od głów­ne­go nur­tu. Kwintet z Chicago kar­mi się zgrab­ny­mi gita­ro­wy­mi pio­sen­ka­mi w krau­to­wej moto­ry­ce, ale potra­fi też roz­mon­to­wać je do gołej zie­mi. Ta bła­ze­na­da i wła­sny rodzaj mono­to­nii są jak zabaw­ko­wy kalejdoskop.

Car Seat Headrest „Making a Door Less Open” * (Matador). Nagrana po czte­rech latach prze­rwy pły­ta Willa Toledo: tro­chę nie­zal, tro­chę main­stre­am, kom­pre­sja, syn­ty, ogól­ne odhu­ma­ni­zo­wa­nie, czy­li zmę­cze­nie gita­ra­mi. Miłość, złość, „szcze­rość” – pio­sen­ki są OK, ale Płyty to tu nie ma. W sumie lek­kie roz­cza­ro­wa­nie odklej­ką od rze­czy­wi­sto­ści i nie­na­dą­ża­niem, mimo to (albo dla­te­go) pły­ta łatwa do oswo­je­nia, przy­ja­zna i po pro­stu niezła.

Chicano Batman „Invisible People” ** (ATO). Jeśli Khruangbin jest pul­su­ją­cy i zwiew­ny, to oni też pul­su­ją, ale są znacz­nie bar­dziej skocz­ni i mają szyb­sze tem­pa. Pierwsze ich sły­szę, a to już czwar­ta pły­ta kwar­te­tu z Los Angeles (nie zaska­ku­je bar­dzo hisz­pań­skie brzmie­nie nazwisk). Solidny main­stre­amo­wy funk pop z ele­men­ta­mi hip-hopu.

Damien Jurado „What’s New, Tomboy?” * (Loose Music). Ciekawe, że chło­pak z Seattle, a nie wyda­je np. w Sub Popie. Ten deli­kat­ny i aku­stycz­ny typek potra­fi zabrzmieć jak Lou Reed, gdy tyl­ko tro­chę prze­czoł­ga swo­je stru­ny gło­so­we („Frankie”). Dla mnie fair eno­ugh, posta­ram się go śle­dzić, bo pro­gres wisi mu nad głową.

Deerhoof „Future Teenage Cave Artists” ** (Joyful Noise). Niedawno wyda­wa­li w Lado ABC, już prze­ży­li naj­lep­szą wytwór­nię w histo­rii świa­ta. Nadal jest dobrze (pły­ta nr 15!), a dobrze to zna­czy ina­czej niż u całej resz­ty, nie tyl­ko szorst­ko i słod­ko, luź­no i z dys­cy­pli­ną naraz. Tym zespo­łem rzą­dzą bęb­ny i bas, ale wyróż­nia ich też brzmie­nie gitar + umie­jęt­ność gra­nia na nich ina­czej + pomy­sły. Są sło­dziac­kie chór­ki („The Loved One”), hałas i chy­ba nawet dla Deerhoof ta pły­ta to coś szcze­gól­ne­go. Krytycy mówią, że powrót do wcze­sne­go (dzia­ła­ją od 1994) okre­su zespołu.

Einstürzende Neubauten „Alles in Allem” * (Potomak, 15.5.20). Nie mogłem się zabrać do słu­cha­nia tej pły­ty. Neubauten sta­li się dla świa­ta nie­istot­ni, nie było dużo hała­su o ten album. Może przy oka­zji sta­li się nie­istot­ni dla mnie? Bo to taka sta­ra bie­da. Święto, że jest pły­ta – a nie że jest wybit­na. Motoryka, tem­pa, har­mo­nie, pale­ta dźwię­ków pozo­sta­ły te same. Nawet pisk Blitzy. Są te upior­ne wal­czy­ki, łagod­ne utwor­ki, któ­re on dość prze­ra­ża­ją­co dekla­mu­je albo szep­cze. Wszystko chy­ba robi prze­ra­ża­ją­co. Jak grał z Cave’em, to prze­ra­ża­ło mnie, że na sce­nie sie­dzi czy stoi tak osob­no, poza zespo­łem. No, a teraz to jest taka póź­na pły­ta, ale nie kla­sycz­na.  Berlin chy­ba tyl­ko w roli haczy­ka. Dobra wia­do­mość: taką pły­tą nie moż­na zamknąć dys­ko­gra­fii, nagra­ją więc jesz­cze coś – coś lepszego.

Formoza „Albuquerque Blues” * (Music Is The Weapon). Utwory bar­dzo dłu­gie, ale pły­ta krót­ka, nie­ca­łe pół godzi­ny. Borowski, Rucki i Białystok sfor­mo­wa­li trio, któ­re pie­lę­gnu­je przede wszyst­kim przy­efek­to­wa­ne, nie­ma­ją­ce koń­ca dźwię­ki Borowskiego. Jeden utwór ma ostroż­ne tem­po nie­dziel­ne­go kaca, dru­gie­mu bli­żej do nie­ustę­pli­wo­ści Swans.

Gentle Stranger „Love and Unlearn” * (PRAH, pre­mie­ra 4.3.20). Bardzo dobre, jak­by lud grał dub i jazz, śpie­wał też cza­sa­mi, ale po swo­je­mu, ludo­we­mu. Szkoda, że na bie­żą­co nie natra­fi­łem na ten album (Kuba Knera spóź­nił się z pole­ce­niem), bo teraz to musz­tar­da po her­ba­cie. Ta dziw­na, dłu­ga i kalej­do­sko­po­wa pły­ta ma ele­men­ty wręcz noise­’o­we i zaraz obok sowi­zdrzal­skie, jak­by gust wytwór­ni Gusstaff chciał się zmie­ścić cały w jed­nej płycie.

Ghostpoet „I Grow Tired But Dare Not Fall Asleep” * (PIAS). Ciekawa, ciem­na pły­ta w sumie już wete­ra­na bry­tyj­skie­go hip-hopu­/son­gw­ri­ter­stwa, czy raczej gra­nej na żywych instru­men­tach for­my poezji. Oczywiście zła współ­cze­sność, roz­wa­lo­na Brytania, moc­na potrze­ba emi­gra­cji nie wia­do­mo dokąd, mrok i rzad­kie prze­bły­ski nadziei (mono­ton­ne bity). Album o poczu­ciu bez­rad­no­ści i mar­no­wa­nia energii.

Hania Rani „Home” * (Gondwana). Fortepian i dziew­czy­na, tym razem śpie­wa­ją­ca. Artystka nie daje słu­cha­czom odde­chu: naj­pierw w koń­cu 2018 debiut Tęskno, za chwi­lę pły­ta Misi Furtak z wal­nym udzia­łem Rani, potem debiut solo i teraz, wszyst­ko w pół­to­ra roku, dru­ga pły­ta. Proste dźwię­ki i woka­le w pętlach i powtó­rze­niach w sty­lu nudzia­rza Glassa, trud­no temu odmó­wić uro­ku, ale też dostrzec skok jako­ści. Niby chłod­na, a jakoś na gorą­co zro­bio­na pły­ta. Wyróżnia się tytu­ło­wa pio­sen­ka: wokal męski (okta­wer?) dobry, bit nie.

Indigo Girls „Look Long” * (Rounder). Ech, nor­mal­ka, wiel­kie­go bum z tego nie ma, ale jakoś za nimi tęsk­ni­łem. Trochę takie świę­ty spo­kój record, ame­ry­kań­ski, coun­tro­wy, refre­no­wy, do wspól­ne­go śpie­wa­nia. Ramota, nie?

Joan As Police Woman „Cover Two” ** (Sweet Police). Spodziewałem się zwy­kłe­go albu­mu z cove­ra­mi, ale szyb­ko przy­po­mnia­łem sobie, za co lubię tę artyst­kę. Ona nie jest samym wize­run­kiem, jest też kla­są muzycz­ną. Zrobiła wer­sje mini­ma­li­stycz­ne, peł­ne emo­cji, gorą­ce, jak mrocz­ny, trans­owy „Kiss” Prince’a, i ukła­da­ją­ce się w jed­ną przej­mu­ją­cą opo­wieść o miło­ści. Bomba.

Kasia Lins „Moja wina” * (Universal). Pierwszy utwór „Jeżeli kochasz” mnie zachwy­cił, tytu­ło­wy też – odważ­na będzie ta pły­ta, pomy­śla­łem – póź­niej usły­sza­łem wię­cej sta­re­go. Jej nastrój jest nie­ty­po­wy jak na pol­ski głów­ny nurt, ale nie odbie­ga dale­ko od „Wiersza ostat­nie­go”. Patos, artyzm, dobre brzmie­nie. Teksty w porząd­ku: tema­ty reli­gij­ne (grzech, raj, wina, kara, krew), ale sple­cio­ne z życiem, wycho­wa­niem; pry­wat­ne, nie wojow­ni­cze, poza „pomóż, Boże, pomóż” (w „Boże”) skon­tro­wa­nym w refre­nie: „wiem, że nie ist­nie­jesz”. Tytuł pły­ty też z kościo­ła, z kolan, i też prze­wrot­ny. Nie będzie z tego rebe­lii, ale może jest zapo­wiedź niezalu.

Korzeniecka/Rucki „2 x per­ku­sja” * (minus_jeden, 15.4.20). Bębny podwój­ne, nagra­ne pod­czas kon­cer­tu w Gdańsku w grud­niu zeszłe­go roku. Pierwsze spo­tka­nie tej dwój­ki, jak pod­kre­śla­li orga­ni­za­to­rzy i wydaw­cy (Ruckiego moż­na było spo­tkać powy­żej, w recen­zji Formozy, jeśli czy­ta­ją pań­stwo po kolei). Czujnie wyco­fa­ne gra­nie, bez nar­cy­zmu i cał­kiem melo­dyj­ne. Z tych pra­wie 38 minut wolę dru­gą część.

Little Simz „Drop 6” * (Age 101/AWAL). Rok po bar­dzo dobrym albu­mie lon­dyń­ska raper­ka ude­rza krót­ko i cel­nie. Te 13 minut nagra­ła już w cza­sach lock­dow­nu. Epka poka­zu­je ją na tle krót­kich, kwa­dra­to­wych pod­kła­dów, zro­bio­nych według zasa­dy „less is more”. Płyta jest róż­no­rod­na i dobra wła­śnie dla­te­go, że niewyszlifowana.

Łona i Webber „Śpiewnik domo­wy” ** (Dobrzewiesz Nagrania, pre­mie­ra 17.4.20). Niby epka, a pół godzi­ny, jak zawsze dopra­co­wa­na i bły­sko­tli­wa lirycz­nie. Po pierw­sze, zaraz na począt­ku pada tu nazwi­sko Tony’ego Allena (vs. Fela), potem Lube vs. Limonczyki. Po dru­gie, język jest nie tyl­ko pol­ski, a wschód nie jest tyl­ko naj­bliż­szy. Po trze­cie, boha­te­ro­wie są z Polski, ale nie tyl­ko Polacy. Co mogę napi­sać – że nasz dom to jest nie tyl­ko miej­sce, ale też kul­tu­ra, język, sąsie­dzi? Że to się zmie­nia? „Zresztą oddaj­my głos samej szafie”.

Marion Cousin & Kaumwald „Tu rabo par’a­ba­ni­co” ** (Les Disques du Festival Permanent). Hiszpańska pieśń jak sprzed woj­ny i bur­czą­ca, marud­na elek­tro­ni­ka. Obie czę­ści tej muzy­ki asce­tycz­ne, ścię­te tuż przy zie­mi, zapę­tlo­ne w powtó­rze­niach niczym wyli­czan­ki. Marion Cousin śpie­wa pie­śni z regio­nu Estremadura, a duet Kaumwald doda­je muzy­kę. Kobiety, pra­gnie­nia, roman­se i dra­ma­ty. Niezwykłe, choć nie aż tak gro­und­bre­aking jak w pierw­szym odsłu­chu (Jakub chwa­li).

Mark Kozelek „All the Best, Isaac Hayes” * (Caldo Verde). Gadanie, nie śpiew. Mój ulu­bio­ny bufon tym razem przez 95 minut wraż­li­wy, choć opo­wia­da całą histo­rię z War On Drugs, jak­by go kto pro­sił. Przede wszyst­kim utwór zwią­za­ny z tytu­łem – „Los Angeles” – robi wra­że­nie, bo jest tam ojciec. A tak to sta­ra bie­da: tra­sa (Kanada), noc­le­gi, sta­rze­nie się (52 na licz­ni­ku), boks. Posłuchałbym nota­tek Kozeleka z cza­sów kwarantanny.

Moses Sumney „græ” cz. 2 * (Jagjaguwar). Ten pan był już oma­wia­ny w pierw­szym kwar­ta­le i teraz gorzej mi wcho­dzi. Szczęście, że podzie­lił ten album na dwie czę­ści i moż­na słu­chać tyl­ko pierw­szej, bo dru­ga wyda­je mi się roz­mem­ła­nym kasz­ta­nem. Sorry. Kwestia ska­li? Z ośmiu nowych utwo­rów ujdzie „Me in 20 Years” i „Before You Go”.

Nick Hakim „Will This Make Me Good” ** (ATO). Tytuły utwo­rów niby rapo­we, ale naj­bar­dziej cie­szą te momen­ty, gdy chłop pre­zen­tu­je się jako soul bro­ther, np. w „Crumpy” albo w trwa­ją­cym 7,5 minu­ty „Qadirze”, odzie do zmar­łe­go kum­pla. Spacerowe tem­pa, wiel­kie echa, śli­ma­cze­nie bez począt­ku i bez koń­ca, czę­sto moc­no prze­two­rzo­ny głos, gita­ra aku­stycz­na, bity, jakieś kla­wi­sze i fuja­ry. Oddech bez spin­ki. Tyle że wokal nie­wy­raź­ny: zapo­wie­dzi, że arty­sta chce pod­no­sić awa­re­ness na punk­cie pla­ne­ty, kli­ma­tu, depre­sji, prze­bodź­co­wa­nia, leko­ma­nii – w moim przy­pad­ku się nie spełniły.

The Soft Pink Truth „Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase?” *** (Thrill Jockey). Drew Daniel z Matmos zro­bił pły­tę, któ­ra dała mi spo­kój i spo­ro przy­jem­no­ści. Połączył mini­ma­lizm i ambient z klu­bo­wy­mi, niski­mi basa­mi, ale całej pły­cie nadał lek­kość i wymiar medy­ta­cji. No i zło­żył bar­dzo dobry zespół z ludzi, któ­rzy nie gwiaz­do­rzą, lecz wpa­so­wu­ją się w jego kon­cept, dzia­ła­ją razem (błysz­czy Sarah Hennies na instru­men­tach per­ku­syj­nych). Miał to być opty­mizm, cie­pło i nadzie­ja, odpo­wiedź na zim­ny czas faszy­zmu, według mnie to rów­nież coś dla osób z pro­ble­ma­mi z utrzy­ma­niem uwa­gi i z poczu­ciem sensu.

Squid „Youth” * (wyd. wła­sne). Dwóch z Wrocławia wyda­ło pięć pio­se­nek powiedz­my w kli­ma­tach Niemocy czy Kamp!, tyl­ko mniej pio­sen­ko­wych. Nostalgiczne, roz­ma­rzo­ne, syn­th­po­po­we, a z dru­giej stro­ny pra­wie art rock. Oprócz syn­te­za­to­rów sły­chać w nich żywe bęb­ny i gita­ry, a w tytu­ło­wym sin­glu za mikro­fo­nem gości­ni – Debbiah. Na plus.

Tęskno „Tęskno” * (Mystic Production, 17.4.20). Bardzo spo­ko, bar­dziej nawet niż Hania Rani. Artystki roz­sta­ły się, Tęskno to teraz solo­wy pro­jekt Joanny Longić, wciąż opar­ty na brzmie­niach instru­men­tów kla­sycz­nych, zwłasz­cza smycz­ków. Ta ele­gan­cja, kru­chość, wyco­fa­nie, cały ten pastel – są mi obce i egzo­tycz­ne, ale siedzą.

The 1975 „Notes on a Conditional Form” * (Polydor/Interscope). Płyta waż­na i pew­nie w przy­szło­ści pamięt­na ze wzglę­du na moment wyda­nia, ale śmier­tel­nie nud­na. 80 minut nie­spiesz­nej podró­ży przez róż­ne gatun­ki (22 utwo­ry): pop, rock, hard­co­re, orkie­stro­wy rock, glam, elek­tro­ni­ka, a szef tej tru­py zapo­wia­dał nawet, że zagra jak Burial. Hmm… To jest takie do prze­skro­lo­wa­nia moim zda­niem. Wybrać sobie ze trzy ulu­bio­ne nume­ry i nie męczyć się wię­cej z całą resztą.

Wacław Zimpel „Ebbing in the Tide” * (Tak Picture). Jeden utwór, 49 minut i naj­wy­raź­niej nowa fir­ma wydaw­ni­cza pro­wa­dzo­na przez Sarę Kałużną i Zimpla. Dopiero się zazna­ja­miam, ale to jest ten Zimpel, któ­re­go wolę – nie efek­tow­ny, dyna­micz­ny, dmą­cy ile sił w płu­cach, tyl­ko spo­koj­ny. Może to naj­bar­dziej kon­tem­pla­cyj­ny jego album, jakie­go słu­cha­łem, bar­dziej niż „Lines” i LAM. We mnie zaczął się dziać jakoś za jed­ną trze­cią, gdy war­stwy i wstąż­ki odde­chów już mnie przy­sy­pa­ły i musia­łem szu­kać w nich drogi.

Wojtek Traczyk „Runo” * (Pawlacz Perski). Tyle róż­nych fak­tur, że aż za gęste dla mnie, ale miło­śni­kom pre­pa­ro­wa­ne­go kon­tra­ba­su nie wol­no tej kase­ty prze­oczyć. Rozchwytywany muzyk z krę­gu jazz/impro/folk/pop kil­ka lat temu debiu­to­wał pły­tą „Free Solo”, potem nagry­wał for­my pio­sen­ko­we, teraz zmie­nił zain­te­re­so­wa­nia – może np. pod wpły­wem gra­nia w Zvanai Kamila Szuszkiewicza. Jęczący, zgrzy­tli­wy, szorst­ki dźwięk Traczyka przy­wo­dzi na myśl noise i... muzy­kę ludo­wą. Walka.

WILD/LIFE „Maloto/Dreams” ** (Mik Musik-1000Hz). O tej pły­cie trud­no pisać skró­tem. Producenci Piotr Dang i Wojciech Kucharczyk przed­sta­wia­ją arty­stów z Malawi i Tanzanii oraz ich współ­cze­sną muzy­kę, któ­ra po obrób­ce Polaków brzmi dość awan­gar­do­wo. Jest nawet jeden utwór z Rwandy i jeden cały war­szaw­ski, Danga i Kucharczyka. Wszyscy twór­cy są zapre­zen­to­wa­ni z imie­nia, nazwi­ska, jest foto­gra­fia. Album w głów­nej mie­rze jest szyb­ki i ma moc­no syn­te­tycz­ne pod­kła­dy, cha­rak­te­ry­zu­ją­cy go nad­miar bodź­ców prze­mie­nia się szyb­ko w nie­po­kój. W efek­cie naj­bar­dziej przy­ku­wa uwa­gę toż­sa­mość woka­li­stów – to oni są ele­men­tem wyróż­nia­ją­cym każ­dej pio­sen­ki, to oni je róż­nią, do ich gło­sów „ucie­kam się”. Nie jestem bie­gły w afry­kań­skich sty­lach, nie umiem oce­nić kunsz­tu bądź naiw­no­ści ich wymie­sza­nia, nie szu­kam śla­dów „ubie­le­nia” – zna­jąc Piotra i Wojtka, pew­nie bym nie zna­lazł. Znam głos ludz­ki. Moją ulu­bio­ną pio­sen­ką jest „Motho” ze zna­ko­mi­tą woka­list­ką Lantaną i MGB Bwoyem oraz pio­sen­ka o wie­le mówią­cym tytu­le „Kolega„Martina Caphuxa Kaphukusiego. Bardzo się cie­szę, że mogłem poznać te zupeł­nie inne małe pio­sen­ki z zupeł­nie innych małych miejscowości.

Yung Lean „Starz” * (Year0001). Bardzo mi przy­pa­dła do gustu pły­ta (chy­ba już nie)młodego szwedz­kie­go clo­udra­pe­ra, a to przede wszyst­kim ze wzglę­du na pod­kła­dy. Zawsze jest cie­ka­wie, kie­dy per­so­na – tu „uprzy­wi­le­jo­wa­ne­go bia­ła­sa”, sad boya etc. – się koń­czy. Wszystko, co rapu­je lub śpie­wa, jest takie wpół snu, kru­che i deli­kat­ne, ale te pio­sen­ki nie. Piosenki, bo to już pra­wie nie rap, a wszyst­ko to zmie­ni­ło się jak­by bez wysił­ku, co pra­wie niko­mu się nie udaje.

Wyszło też:

 

Podobne wpisy

Leave a Reply