Menu Zamknij

Olga Mysłowska [Polpo Motel] – wywiad dla „Lampy”

Chodzi mi o to, że Polpo Motel należy do niemałej grupy polskich wykonawców niepodobnych do niczego.

I całe szczę­ście. Nie ma nic prost­sze­go niż gra­nie w jakimś kon­kret­nym sty­lu. Wszystkie kloc­ki ma się goto­we. Pisanie tego rodza­ju utwo­rów – obo­jęt­nie, czy to będzie blu­es, jazz, czy kaba­ret – to dosko­na­łe ćwi­cze­nie sty­li­stycz­ne. Wydaje mi się, że gra­nie w jed­nym, wyzna­czo­nym sty­lu jest dobre raczej dla muzy­ków zrów­no­wa­żo­nych, ustat­ko­wa­nych, mają­cych rodzi­nę, któ­rą muszą utrzy­mać. Dla chcą­cych mieć spo­koj­ne życie. Ci mniej zrów­no­wa­że­ni i ustat­ko­wa­ni muszą szu­kać dalej, nic pro­ste­go ich nie usatysfakcjonuje.

Oczywiście są oso­by, któ­re się tym zaj­mu­ją i robią to bar­dzo dobrze, ale są też oso­by, któ­rym coś takie­go nie wystar­cza. Jeżeli muzy­ka jest prze­wi­dy­wal­na, bez­piecz­na, sta­no­wi to jakąś war­tość i są ludzie, któ­rzy bar­dzo lubią tego słu­chać i to spra­wia im przy­jem­ność. Są też jed­nak tacy, któ­rzy wolą nie znać dnia ani godziny.

Rozumiem, że gracie dla tych ostatnich?

Z jed­nej stro­ny tak. Z dru­giej stro­ny – ist­nie­je taki lęk, że mało zna­ny zespół, któ­ry sami odkry­li­śmy i któ­rym się zachwy­ca­my, nagle zro­bi się mod­ny i przez to się zde­wa­lu­uje, bo wszy­scy zaczną go słu­chać i prze­sta­nie być już tyl­ko „nasz”. Barokowy przy­kład tego zja­wi­ska to „Cztery pory roku” Vivaldiego. Piękne kon­cer­ty, któ­rych wszę­dzie peł­no, przez co całe ich pięk­no zosta­ło zaplu­te i zama­za­ne. Dlatego że się za bar­dzo osłuchało.

Nie mówię, że bycie muzy­kiem niszo­wym za wszel­ką cenę, po to żeby się nigdy nie osłu­chać, jest dobrym celem w życiu. Ale lęk pozostaje.

Jak się pisze taką muzykę, którą grasz?

Tak samo jak każ­dą inną. Proces twór­czy zawsze zaczy­na się od zera. Gdy sta­ję przed kla­wi­sza­mi i zaczy­nam grać, mam tyl­ko swo­ją wie­dzę i instru­men­ty. Kiedy w gło­wie poja­wia się pomysł i muzy­ka zaczy­na wycho­dzić spod pal­ców, nie mogę się uspo­ko­ić i myśleć, że już jest świet­nie. W ten spo­sób efekt może być co naj­wy­żej w porząd­ku, let­ni. Tymczasem słu­cha­cza trze­ba zła­pać za gar­dło, co wyma­ga pra­cy i szli­fo­wa­nia pomy­słów. Są kom­po­zy­to­rzy, któ­rzy piszą solid­ne, dobre rze­czy, ale gdy­by zasta­no­wi­li się, co zro­bić, żeby było cie­ka­wiej, i poświę­ci­li wię­cej cza­su na myśle­nie, wycho­dzi­ła­by im po pro­stu lep­sza muzy­ka. To nie ozna­cza, że nie zda­rza mi się napi­sać dobrej pio­sen­ki w kwa­drans, ale to są rzad­kie momen­ty łaski, któ­re nie­ste­ty miesz­czą się w gra­ni­cach błę­du statystycznego.

Kiedy słu­cham muzy­ki, zwra­cam szcze­gól­ną uwa­gę na aran­ża­cję, spra­wia mi przy­jem­ność odnaj­do­wa­nie róż­nych małych rze­czy, paten­tów, któ­re nada­ją pio­sen­ce cha­rak­te­ru. Zabawne też jest to, że baro­ko­wa teo­ria afek­tów (w skró­cie – wła­śnie takich paten­tów, któ­re mają okre­ślo­ne funk­cje i łaciń­skie nazwy) potra­fi się dosko­na­le spraw­dzać w pisa­niu pio­se­nek. Abruptio – nagłe zerwa­nie, któ­re pod­krę­ca dra­ma­tyzm. Circulatio – powta­rza­ją­cy się motyw, błęd­ne koło. Saltus duriu­scu­lus – dyso­nan­so­wy skok melo­dii dla pod­kre­śle­nia nie­przy­jem­ne­go sło­wa. I tak dalej.

Oczywiście opo­wia­da­nie o tym jest łatwe i przy­jem­ne, ale tak napraw­dę pisa­nie bar­dziej przy­po­mi­na cho­ro­bę dwu­bie­gu­no­wą. Kiedy nie mam pomy­słów, widzę się za kasą w Carrefourze. Kiedy mam, pio­sen­ki cho­dzą za mną bez prze­rwy i ska­czę sobie po domu z rado­ści. Po pew­nym cza­sie eufo­ria opa­da i dopie­ro wte­dy zaczy­na się praw­dzi­wa pra­ca, dłu­ba­nie i popra­wia­nie. Jedną melo­dię moż­na zhar­mo­ni­zo­wać na milion spo­so­bów. Jedną har­mo­nię moż­na zryt­mi­zo­wać na kolej­ny milion. Z dru­giej stro­ny cią­głe popra­wia­nie i prze­rost per­fek­cjo­ni­zmu mogą dopro­wa­dzić do tego, że nigdy się nicze­go nie skoń­czy, tyl­ko się będzie tak dłu­bać aż do śmierci.

Wydaje mi się, że w muzy­ce i w sztu­ce w ogó­le naj­waż­niej­sze jest czy­ste sumie­nie arty­sty. Nie wol­no iść po linii naj­mniej­sze­go opo­ru, wyobra­żać sobie, że nikt nie zro­zu­mie bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej muzy­ki, dopa­so­wy­wać się, piło­wać kan­tów. Redaktor „New Yorkera” William Maxwell reali­zo­wał bli­ską mi zasa­dę: „Twój czy­tel­nik jest co naj­mniej tak inte­li­gent­ny jak ty”. I tej wer­sji się trzymajmy.

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. Pingback:25 lat FA-artu | Towarzystwo Literackie im. Teodora Parnickiego

  2. Pingback:Polpo Motel [2008] – Koncert w Trójce [Bootleg] | Dziękuję moim MC

Leave a Reply