W pierwszym rzucie mam 54 płyty, które wyszły od stycznia od końca marca i mi się spodobały. W Nowy Rok ukazało się Brasil & the Gallowbrothers Band, a potem już poszło.
Pomyślałem, że korzystając z kilku wolnych dni, zajmę się podsumowaniem tego, co słyszałem w pierwszych miesiącach roku. To się oczywiście przeciągnęło, ale nie szkodzi, bo chciałbym, żeby to była lista rozbudowywana, aktualizowana. Nie wiem jeszcze, co zrobić z nagraniami z wcześniejszych lat, których słuchałbym dopiero teraz. Pewnie zostawić w spokoju albo wrzucać doraźnie na profil albo coś.
Trwa stan izolacji (niegdyś o zespole Stan Miłości i Zaufania wtajemniczeni mówili: Stan Wkurwienia i Najebania), przypominam, abyśmy byli dla siebie dobrzy i dzielili się z innymi tym, co dobre.
Oto moje notatki z pierwszego kwartału. To znaczy tytuły są notatkami, a opisy nowe, wracam nimi do rzeczy już dawno osłuchanych.
STYCZEŃ.
Algiers „There Is No Year” (Matador). W tym, co robią Algiers, już się chyba dużo nie zmieni: żarliwość, polityka, punk i elektronika, rasa, zdrowe lewactwo. Trochę jak z Depeche Mode po 15–20 latach kariery – ci, co chcieli być zadowoleni, będą zadowoleni (notabene z zespołu, który wyraża powszechne niezadowolenie). Tak zwany równy, wysoki poziom, ale na tegoroczny koncert się nie wybierałem.
Brasil & the Gallowbrothers Band „The Nasielsk Incident” * (Kosmodrone). Wydawnictwo oficjalnie z 1 stycznia. Długo oczekiwany i będący nie lada nagrodą album Mirta, Ter i Dominica Savio. Troszkę synthów, wokali, nagrań terenowych, a przede wszystkim opowieść o poczuciu wyobcowania, kosmosie i niezidentyfikowanym obiekcie latającym. Psychodeliczne, czasem nawet piosenkowe.
Dan Deacon „Mystic Familiar” * (Domino). Różne atuty. Niesamowita, perfekcyjnie zbudowana czteroczęściowa suita w drugiej ćwiartce płyty – nie samo rzępolenie na syncie, ale też studium rytmu i nastroju. Piosenki lepsze niż u Destroyera – retromania nie wyklucza solidnych melodii i aranżacji. Jak to wszystko działa w czasie, rozwija się i zwija! Sporo zostaje na sitku. No i przeboje: nie tylko dość szkaradny, ale śmieszny „Fell into the Ocean”, ale też „Sat by a Tree”, „Arp II: Float Away”. Tym razem „Baltimore electronic music legend” pięknie uciągnął.
Destroyer „Have We Met” (Dead Oceans). Trochę jak z Algiers, tylko że Dan Bejar jest na znacznie bardziej zaawansowanym etapie. Brzmi szalenie profesjonalnie i dość martwo. Może odstrasza mnie to, co w muzyce laptopowej? Mnogość składników, precyzja wykonania, chłód brzmienia. Niemniej ocaleją ze dwie niezłe piosenki: „Cue Synthesizer” i... yyy, no głównie to.
Janusz Jurga „Occult” (Opus Elefantum). Trochę za potężne brzmienia jak na mnie. Wolałem Jurgę lżejszego, przede wszystkim z „Duchów Rogowca”, puls „Hypnowaldu” też wydaje mi się atrakcyjniejszy niż wściekła nawałnica „Occult”. Niemniej rozrzut stylistyczny tych trzech albumów zasługuje na szacunek.
Jeff Parker „Suite for Max Brown” * (International Anthem). O, to jest mój zagraniczny faworyt z tego miesiąca. Gitarzysta m.in. z Tortoise, współpracownik Roba Mazurka, robi jazz, którego da się słuchać, taki przygodowy, odkrywczy, dynamiczny. Piękna płyta. Dziedzictwo. Tytułowa bohaterka to matka Parkera. » wideo
Julia Marcell „Skull Echo” (Mystic Production). Sądząc po wyświetleniach, nie zdarzyły się na tej płycie takie przeboje jak „Tarantino” czy „Andrew”. Marcell śpiewa teraz głównie po polsku, i słusznie, bo jest autorką co najmniej intrygującą – prawie wszystko mi się na tej płycie zgadza, nie mam tylko pewności, czy służą jej syntetyczne brzmienia.
Kiev Office „Nordowi Mol” (Halo Kultura). Zespół już prawie weterański, ale muzyka świeża, szorstka, zachwycająca. Bardzo dobrze zrobiło jej wejście w tematy kaszubskiej mitologii i kultury. Sekcja trzyma poziom, Miegoń błyszczy, teksty i produkcja dają radę, a album jest całą opowieścią, w której żwawy reformator musi umknąć przed nieuchronną kontrreformacją.
Mura Masa „R.Y.C.” * (Universal). Jako ulubiony wskazałbym tu pewnie numer z Tirzah, co więcej mówi o mnie niż o tej przebojowej i gładkiej płycie. Ale. Mura Masa ma 23 lata i nasączył się smuteczkiem za dorastaniem, kreskówkami, sitcomami, tamtą muzyką. Z jednej strony na Bandcampie wiszą jego rzeczy sprzed siedmiu lat, z drugiej na „R.Y.C.”, drugim jego albumie, goszczą m.in. jeszcze slowthai i Georgia. Z mainstreamu to chyba najciekawsza płyta stycznia.
Squarepusher „Be Up A Hello” (Warp). Co tu dużo mówić, stary wydał coś nowego, zrobił to trochę bardziej na lekko, cyzelował tylko miesiąc, i wydaje się, że wyszła mu płyta jakoś tam optymistyczna czy nawet żartobliwa. Czy to wystarcza do tego, żeby umieszczać ją na liście najlepszych rzeczy miesiąca czy kwartału? Przyjemnie się słucha, detale siedzą. Pewnie jeszcze wrócę do niej.
Wacław Zimpel „Massive Oscillations” * (Ongehoord). Cztery utwory, każdy inny, choć oczywiście z powtórzeniami i tytułowymi oscylacjami, czymkolwiek one są. Zimpel wybrał się na nagrania w Den Bosch w Holandii z określoną koncepcją, ale wyposażenie studia nadało nowy kierunek jego pomysłom. Muzyk okazał się – który to już raz – uważnym, skupionym słuchaczem, a nie tylko nadawcą komunikatów. Angażująca, odkrywcza płyta.
Wolf Parade „Thin Mind” (Sub Pop). Miała to być czołówka roku, a nie jest nawet czołówką miesiąca, niemniej może komuś podejdzie. Najbardziej klasyczny rock miesiąca. Jak usłyszałem ten singiel: gitarka, woksik, pompowanie sekcji, prosty refren ze słowami: „Nobody wants what they want anymore” potwarzanymi kilka razy – miałem wrażenie, że to 2002.
LUTY.
Agnes Obel „Myopia” * (Blue Note/Deutsche Grammophon). Nie wiedziałem, na którym zakręcie jest autobus, w ogóle nie patrzyłem za okno, nie patrzyłem na ludzi, znalazłem się w miejscu, za którym tęskniłem i do którego dostęp – wydawało mi się – jakiś czas temu straciłem. Gdzieś mnie wciągnęło, zabrało z tego miejsca i z czasu, coś się zaburzyło – notowałem. Melancholia, uczucia, smutek, który daje ulgę. » wideo
Bastarda „Nigunim” * (Multikulti). Szamburski, Pokrzywiński i Górczyński na trzecim albumie zostawiają już średniowiecze i biorą się do nigunów, chasydzkich pieśni bez słów rozpowszechnionych od wieku XVIII. Liryczny album wypełnia, jak się okazuje, nie tylko radość, ale też melancholia. Finałowy z 9 utworów został wykonany z chórem, a na całej płycie przeważa elegancja, melodia, namysł. Improwizacja nie służy tu czczej indywidualnej ekspresji, ale szukaniu wspólnych z tradycją nitek. W końcu niguny najczęściej czerpały z lokalnych muzycznych tradycji.
Caribou „Suddenly” (City Slang). Chwalony jako ten, który w tym sezonie zaorał Kevina Parkera: erudycyjna, różnorodna płyta (od jakiegoś pokręconego dansu do pokręconej ballady) o ciepłym brzmieniu i z panpłciowym głosikiem. W normie? Bardziej do napawania się niż słuchania, nawet dla uczonych w piśmie, powiedziałbym, ale słuchać nikomu nie zabronię.
Cel „Cel” (Bureau B). Inżynier komendant Felix Kubin i docent perkusji Hubert Zemler nagrali wspólną płytę. Oprócz łączenia żywego i automatycznego, perfekcyjnego i niedoskonałego (z nietypowym podziałem ról), a także oczywiście Polski z Niemcami – mamy tu jeszcze inne, mało ograne w popkulturze połączenie: zabawę i dźwiękowy chłód. [więcej tu]
Coals „Docusoap” * (Mystic Production). Niemało już napisałem o tym, że Coals są najlepszym zespołem w Polsce. Ich działania warto śledzić, na początek można się zahaczyć o elementy rozmarzonej elektroniki, rapu, folku, trapu, r’n’b... Jak już człowiek złapie ich tzw. idiom, to czerpie radość z drobnych przesunięć, niespodzianek. Oni stawiają sobie poprzeczkę wysoko i doskakują do niej.
Gil Scott-Heron / Makaya McCraven „We’re New Again” * (XL Recordings). Jazzowy perkusista z Chicago podejmuję próbę reinterpretacji ostatniej płyty kultowego, choć niedocenionego za życia czarnego wokalisty. McCraven oddaje sprawiedliwość Scottowi-Heronowi. Wkłada go we wszechświat szorstkiej i bolesnej czarnej muzyki: bluesa, jazzu, soulu, zawsze mocno osadzonej w rytmie, błyskotliwej. To znacznie lepsza rzecz niż bardzo chwalona płyta Jamiego xx „We’re New Here”. Lepszego Scotta-Herona już pewnie nie będzie. » wideo
Grimes „Miss Anthropocene” (4AD). Klęska intrygującej partnerki miliardera Elona Muska. Utwory wtórne, odklejone od rzeczywistości, niektórzy mówią nawet, że niemoralne, a dla mnie po prostu nudne. Pewnie ta płyta zostanie z nami na dłużej jako świadectwo czasu i coś zupełnie nietrafionego w moment. Pewnie ktoś to przekuje w zaletę hehe.
Haptar „Brave Enough” (Opus Elefantum). Żartem można napisać: „another gem from Opus Elefantum”, ale taka prawda: kiedy dobrego jest dużo, to w końcu któryś skarb zostaje „kolejnym skarbem”. Lubię takie cosie między nastrojem a piosenką – pełne pogłosu, sztucznych smyczków, oddalonej gitary.
Jazzpospolita „Przypływ” (Audio Cave). W notce pisali o zmianach w składzie, ale całego tego składu nie wypisali – ważne, że liderem jest teraz basista Stefan Nowakowski. Stety niestety jest to stara dobra Jazzpospolita, trochę jazzrockowa, trochę balladowa, za rzadko na moje ucho żartobliwa bądź psychodeliczna.
King Krule „Man Alive!” (XL Recordings). Bardzo go lubię, ale to kolejny wykonawca, z którym mam problem typu: „a kiedy coś nowego?”. Dla świeżaków: bardzo niski głos, gitara, wyrazisty, jakby „melodyjny” rytm, coś między śpiewem, mamrotaniem a rapem, no i doskonały saksofon. Chciałoby się, żeby zaczął coś robić bardzo inaczej.
Khruangbin / Leon Bridges „Texas Sun” (Dead Oceans). Krótkie, a fajne. Odkryte przeze mnie w zeszłym roku amerykańskie trio gra po swojemu – w stonowany sposób, czujnie, wrażliwie. Nie wiem tylko, skąd wzięły się tu klawisze. Śpiewa jeden z mainstreamowych wokalistów zapatrzonych w przeszłość soulu. Może to on gra?
Ljos „A Foreword” * (Opus Elefantum). Płyta wyrosła gdzieś na skrzyżowaniu ciekawego konceptu i bardzo dobrego wykonania, niesie ukojenie i tajemnice. Ambient, elektronika, przetworzone instrumenty akustyczne i bardzo dobry wokal. Główny opus w Opusie w tym roku jak na razie.
Lonker See „Hamza” * (Antena Krzyku). Z początku zatęskniłem za poprzednią płytą „One Eye Sees Red”, którą bardzo lubię, z czasem przywykłem do „Hamzy”. Odkryłem zakątki hałasu, odkryłem wokalizy, a przede wszystkim swobodę przenikania całego składu między różnymi wątkami i stylistykami. Lekkość wynikającą z dobrego rzemiosła.
Lutto Lento „Fortuna” * (Dunno). Intrygujące, doskonałe i nawet nie wiem, jak to opisać. Taki żart serio, idiom Dunno, elektronika żywa i cielesna. Wśród 10 utworów są trzy będące nawet nie ficzuringami, tylko po całości „gościnne”, zamówione przez artystę z myślą o tym, że wrzuci je na album. Do tego esej Filipa Lecha jako integralna część dzieła. » wideo
Moses Sumney „grae: Pt 1” * (Jagjaguwar). Początkowo bez entuzjazmu, z czasem bardzo na tak. Te rzekome dekonstrukcje i odkrywcze eksperymenty to ani mnie ziębią, ani grzeją, ale po prostu są tu piosenki. Takie chłodne, wycofane r’n’b oczywiście lepiej robią Coals, dobrze, że oni jeszcze mają trochę czasu na sławę, ale Sumney też ciekawy.
Nada Surf „Never Not Together” (City Slang). A tu coś takiego dla ludzi: gitary, przestery, piosenki, refreny. Myślałem, że już nic z nich nie będzie, a tu nawet 7 na 10, obejrzałbym sobie ich na jakimś festiwalu latem, jeśli do jakiegokolwiek festiwalu dojdzie.
Noon „Nobody Nothing Nowhere” (Nowe Nagrania). Artysta cyfrowego dźwięku tym razem serwuje cztery długie, kojące i medytacyjne kawałki z udziałem żywych instrumentów. Jest klimacik, są momenty bardzo uplifting, a jednocześnie, nomen omen, panuje tu szczególna podniosłość, która zupełnie mnie nie uwiera.
Normal Bias „LP2” * (U Know Me). Nietypowa płyta w katalogu tej wytwórni: głęboko basowa, dubowa po prostu, czarodziejska, z ukłonami dla Roberta Brylewskiego, ale też bardziej jeszcze syntetycznych odmian gatunku. Coś zaskakującego i bardzo dobrego.
Real Estate „The Main Thing” (Domino). Lekka, gitarowa płyta, która w dziennikarskich podsumowaniach nie dostanie się do czołówki nawet kwartału, ale posłuchana kilka razy dała mi przyjemność. Jest po staremu: poaranżowane tak, że nakierowuje na wiosnę, koi, bez skrajności.
Roger Eno and Brian Eno „Mixing Colours” (Deutsche Grammophon). Bracia podobno z przerwami pracowali nad tą płytą 15 lat – utwory w większości zaczynają się od partii fortepianu Rogera, by później obudować się głębią z warsztatu Briana. Efektem jest ambient dotkliwy i uważny, który pasuje mi do tych prędkich i zamkniętych czasów, bo niesie z sobą wiele przestrzeni i ukojenia. Ani nuty za dużo.
Soccer Mommy „Color Theory” (Loma Vista). Czar nowości prysł, ale można dla relaksu do tej płyty wrócić. Do bólu rzetelne amerykańskie piosenki z pogranicza rocka i country, czy nie lepiej posłuchać „Range Life” na ripicie? Tu jest dziewczyna na wokalu i fajne zgrzytliwe solówki. Płyta wynoszona pod niebiosa, ale moim zdaniem jedna z wielu.
Tame Impala „Slow Rush” (Island). Najpiękniejsza katastrofa roku? Aż tak to nie (cześć, Grimes). Ale rozczarowanie na pewno, zwłaszcza że Parker poprzednią płytę wydał pięć lat temu. Był czas, żeby stworzyć nie tylko dobre piosenki, ale po prostu album. Jakiś album. Nie udało się. Słuchałem tego sporo, ale się nie przebiłem – zostawiam tu tę płytę jako kontekst, powiedzmy.
The Heliocentrics „Infinity of Now” * (Madlib Invazion). Mało jazzowe i z Londynu, może dlatego tak mi się podoba. Hip-hop, soul, trip-hop, psychodelia, dużo basu i fenomenalny puls, do tego przestrzenny wokal Barbory Patkovej. Pierwsza pozycja The Heliocentrics w labelu Madliba. » wideo
MARZEC.
Anna Calvi „Hunted” * (Domino). Siedem piosenek z wydanego półtora roku temu „Huntera” i czwórka gości, by trochę w nich zmienić. Wycięcie części tamtego albumu moim zdaniem słuszne – ta krótka forma zdaje się bardziej odpowiednia i ciekawsza. Podobnie z bardziej surowymi, skromniejszymi wersjami piosenek. Bliżej skóry.
Artur Rojek „Kundel” (Kayax). Dość bezpieczny album i raczej bez przebojów na miarę debiutu sprzed aż sześciu lat. O ile za wielki atut tej płyty biorę teksty Radka Łukasiewicza i wokal Rojka, o tyle już elektronicznie brzmienie Marka Dziedzica zaczyna mnie nużyć. Mam wrażenie, że część tych piosenek mogłaby nagrać dawniej Brodka. Na szczęście Rojek ma większą od niej charyzmę.
Bałtyk „I’ll Try Not to Wake You” (Opus Elefantum). Wygląda na przypadek artysty, którego brzmienie ewoluuje w stronę brzmienia wytwórni. W muzyce Bałtyka, docenianej jeszcze w zeszłym roku, elementy akustyczne coraz bardziej stapiają się z obróbką, filtrami, ambientem. Poza tym piosenki lepsze, bardziej własne. I cieszy mnie produktywność tego człowieka.
Baxter Dury „The Night Chancers” (Heavenly). Fajnie, że opisuje scrollowane życie roku 2020 (stąd pochwały krytyków), ale opisuje tylko wycinek. Największą wartością jest to, że autor znalazł temat i muzyczny styl, dla których się urodził. Dury jako mendzący opowiadacz niespełnionych, niewygodnych żyć, skacowany, wymięty typek. BTW wierzę, że Rojek (podobna muzyka), i nie tylko on, odważy się wyciąć co trzeba i otrzymać podobny kryształ własnego tematu i stylu.
Caroline Rose „Superstar” (New West). Popowe piosenki z elementami soulu, funku i nawet disco. Wśród tych artystycznych ujęć popu na tym etapie jest to już jedna z wielu płyt, ale niech się tu znajdzie ku pamięci.
Catholic Action „Celebrated by Strangers” * (Modern Sky). Druga płyta kwartetu z Glasgow jest otwarcie polityczna. Dziennikarze wątpią, czy taki przekaz („welfare son of a welfare son”, przedstawia się wokalista i gitarzysta Chris McCrory w piosence „One of Us”) pasuje do staromodnej muzyki. Rytmy i tempa kojarzą się z The Cars, Stranglers, Bowiem, jest nawet uroczyste Pink Floyd z automatem perkusyjnym. Pop punk, disco, glam, sprytne solówki… W 2020 to nieoczywiste podejście. Catholic Action na nowo testują połączenie przekaz-zabawa, zabijają straszności typu Bastille i ratują indie rocka, jeśli ktokolwiek jest jeszcze zainteresowany.
Childish Gambino „3.15.20” * (mcDJ Recording). Uwaga żart, Childish Gambino chyba wreszcie zrównał się poziomem z Billym Childishem. Ta płyta przemawia do mnie po całości! Bardzo różnorodna (hip-hop, funk, elektroniczne r’n’b, jakieś snujomarudy), dopracowana i niepozbawiona humoru. Nie przytłacza jej też ciężar „czarnej historii” czy „czarnego dziedzictwa”, jest bardziej o technologiach, telefonach i obrazach rzeczywistości. Może przekomarzanki z córeczką to za dużo, ale nie dla „Guardiana” i Quietusa, które jarają się równo – Ameryka podbija Anglię. Mnie też. » wideo
DakhaBrakha „Alambari” (wyd. własne). Płyta ukraińskiego zespołu jest ciekawsza z kobiecym wielogłosem, niż gdy śpiewa facet, a także gdy jest lżejsza i bardziej korzenna, niż gdy robi się ciężka i hałaśliwa. Szorstkość zawsze dobra, ale zbyt dużą ufność muzycy pokładają w siłę zabawy w cicho-głośno. Polecam utwór „Im tanzen liebe”.
Hawa „The One” (b4). Coś, co na własny użytek mógłbym nazwać „domeną Coalsów” – hiphopowe, r’n’bowe, nawet trapowe podkłady i trochę zamglonego śpiewu. Mało rapu, ale bujania dużo. Berlin-born, NY-based, osiem szybkich traków, 19 minut.
Jacaszek „Music for Film” (Gusstaff). Ważna informacja: utwory na przestrzeni dziesięciu lat skomponowane do kilku filmów artysta „doaranżował” tak, żeby składały się w jeden materiał, kompletną ilustrację do jednego, wyobrażonego filmu.
Jacek Sienkiewicz & Atom ™ „Stal” (More Music Agency). W materiałach prasowych: owadzia elektronika, chłód, asymetryczne kształty i głębokie tekstury. Niezupełnie to, za co najbardziej lubię Sienkiewicza, bo za bardzo „post”, wywrócone, wyłamane, ale i tak lektura obowiązkowa.
James Holden & Wacław Zimpel „Long Weekend EP” * (Border Community). O ich muzyce myśli mi się jak o architekturze, to znaczy, że oddziałuje ona głęboko, kształtuje, a nawet narzuca punkty widzenia. Latem 2018 w londyńskim studiu Holdena, mistrza syntezatorów, gościł na improwizacje Zimpel, mistrz klarnetu napędzany pasją do minimalizmu i repetycji. Później w dwóch utworach dograł gitary Jakub Ziołek. Złoto.
Lugozi „Slow” * (Strefa Szarej). Pisałem o nim w 2012, wydał teraz płytkę frankeinsteinowską, pozlepianą z różnych form piosenkowych ze studia i sceny. Uwielbiam takie granie: syntezatory, bity, mgiełki i czasem rozpaczliwe, czasem introwertyczne wokale. Lata 80., patos, zaangażowanie i oddalenie – trochę mi się kojarzą te piosenkowe utwory z Coals, nie mam racji? Podjarka i dowolna cena do zapłaty.
Matt Elliott „Farewell To All We Know” * (Ici D’ailleurs). Już kilkanaście lat spędziłem z Elliottem, Anglikiem osiadłym we Francji, i nie mam dość. Jakieś osiem lat temu przestały o nim pisać Pitchfork i Quietus, i nawet Screenagers. To muzyka cicha, duszna, jak z krypty, piosenki dla umarłych. Szepty i gitarowy fingerpicking, i śmierć (i fortepian w tle), ale zrobione zupełnie inaczej, niż robi Mark Kozelek, uważniej, w wycofaniu, skromniej. » wideo
More Eaze & Claire Rousay „If I Don’t Let Myself Be Happy Now Then When” (Mondoj). Na tej oczekiwanej kasecie (duet z Austin) dzieje się onieśmielająco dużo. Czytam o osobistym wymiarze tych nagrań, o transseksualności obojga autorów, o muzyce, która jest „o transformacji, poczuciu wolności”. Słyszę mieszanie, kolażowanie, barwy i głosy, skleja mi się to, ale na razie przemiany nie dostąpiłem.
Nac-Hut Report „Transmisja z przesilenia” * (Crunchy Human Children). Duży krok naprzód, duet z Krakowa swoje melodyjne piosenki z żeńskim wokalem obraca w wyjące, trudne do zniesienia, ale jednak piosenki. Gitara, efekty, efekty, skrzypce, efekty, wokal, efekty, efekty... Bardzo poetyckie. Daje mi to niesamowite wrażenia i proponuję poszukać własnej odpowiedzi na Nac-Hut Report.
Nadia Reid „Out Of My Province” (Spacebomb). Nadia przypomina mi trochę Waxahatchee, ale wszystko robi wolnieeej, bardziej uroczyście. Jak wczesne Low, tylko pozbawione mroku. Albo inaczej: właśnie z innym mrokiem. Organy albo sekcja dęta lekko go rozpraszają, ale to wciąż ta sama chmurna nowozelandzka balladzistka. Z elementami Sharon Van Etten. » wideo
Pantha du Prince „Conference of Trees” (Modern). Nie tylko dzwonki i syntezatory, ale też instrumenty perkusyjne (po części domowej roboty), wiolonczela i ksylofon posłużyły Hendrikowi Weberowi do stworzenia 74,5‑minutowej płyty. Ważną rolę gra tu książka „Sekretne życie drzew” i wątek podziemnego „komnunikowania się” drzew korzeniami. Artysta szuka tą płyta odpowiedzi na pytanie: jak rozmawiają drzewa? Da się słuchać bez czytania.
Pro8l3m „Art Brut 2” (wyd. własne). Kolejny powrót hiphopowego duetu do polskiej muzyki rozrywkowej czasów przełomu. Za pierwszy mixtape „Art Brut” są uwielbiani, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody. Nawet nasze spojrzenie na lata 80. z biegiem czasu się zmienia. Mam dwie obserwacje: liryka Oskara zrobiła się bardzo schematyczna, za to produkcje Steeza są fenomenalne. Mimo wszystko uważam, że na tej płycie się wybronili.
Rosalie „IDeal” (Def Jam Polska). Bardzo przyzwoity album mainstreamowej artystki, która wie, czego chce, i umie ulepić 33-minutowy album z utworów bardzo różnych producentów. Polskie r’n’b w najlepszym wydaniu, cieszę się, że w ogromnej większości z polskimi tekstami.
Skalpel „Highlight” (NoPaper). Już od ponad 20 lat gra Skalpel, a to dopiero czwarta płyta. Są jak zawsze sample, ale jest też rozwibrowany, mieniący się kolorami, uspokajający mnie nastrój. Jak to opowiedzieć? Bardzo dużo rytmu i elektroakustyczny pejzaż. Niby momentami nerwowa (te szarpnięcia strun kontrabasu), ale najspokojniejsza chyba płyta tego duetu.
Trupa Trupa „I’ll Find EP” (Glitterbeat i inne wytwórnie). W czterech utworach czwórka z Trójmiasta zwalnia, gładkie i uroczyste wokale łączy z twardym ziarnem przesteru i gęstymi partiami basu Wojciecha Juchniewicza (pajęczyny i fundament). I z fletem („Invisible Door”)? Pogłosy odrealniają, oddalają te utwory, wzmacniają sznyt psychodelii.
U.S. Girls „Heavy Light” * (4AD). Meg Remy na kolejnej płycie w 4AD jest spokojna i zrównoważona. Bierze się do problemu pochrzanionego dzieciństwa, wpływu rodziców, środowiska, świata po prostu na chłonne dziecięce umysły – i robi w sposób, by tak rzec, wielogłosowy. Tym razem artystycznej koncepcji kroku dotrzymują dobre, melodyjne piosenki. Rozdzierająca płyta. » wideo
Waxahatchee „Saint Cloud” * (Merge). Katie Crutchfield nie jest już tylko gitarową piosenkarką z Alabamy. Pomysłów wystarcza jej na więcej niż parę akordów na krzyż. To płyta piękna, zwycięska, pełna siły i optymistyczna, a może to tylko mi się wydaje z powodu tego wszystkiego, co wisi nad światem mniej więcej od początku roku. Dużo dobra.
Yumi Zouma „Truth or Consequences” * (Polyvinyl). To są moi faworyci pełną gębą. Łagodny pop z żeńskim wokalem, zrobiony na miękko i na ciepło, bez ostrych krawędzi, blach, na słodkich refrenach i ścielących się wszędzie klawiszach i basie – jakby zabrać Chromatics gitary i efekty, i opatulić ich pianką. Płyta dla letników, a ja chcę być w tym roku letnikiem. Mam nadzieję, że nie przechwaliłem, ale trafili mnie. » wideo
Wyszły również:
- Beatrice Dillon „Workaround” (Pan, 7.2.20)
- Rat Kru „Rok szczura” (Kayax, 28.2.20)
Pingback:Ulubione płyty - kwiecień 2020. Dynasonic, Fiona Apple, Laura Marling i inni - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty
Pingback:Najlepsze płyty - kwiecień 2020. Dynasonic, Fiona Apple, Laura Marling i inni - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty