Przedmiotem tego krótkiego tekstu jest płyta schowana w czymś przypominającym skrawek pizzy albo ostrzegawczy znak drogowy. Da się ułożyć m.in. w piramidę, niczym czas Majów, który tydzień temu się odwrócił. Kompakt w środku okrągły.
Pięcioosobowe 3moonboys pochodzi z Bydgoszczy, bardzo ważnego dziś punktu muzycznej Polski. Ich brzmienie kojarzy się z Something Like Elvis i The Band Of Endless Noise. Przemyślane struktury z uwydatnionym rytmem, długie utwory z wątkami klawiszowymi, teksty angielskie lub brak. Na pudełku polskie słowa: „abrakada brak mi słów złów (...)”.
Oni bardzo starają się nie grać piosenek, uciec ze szkółki imienia św. Rocka. Rozbijają jej ciasne ściany od wewnątrz. Brzmią trochę jak Radiohead, gdy chcą zrobić krok poza granicą rockowej piosenki: stawiają na transowe, rytmiczne utwory, zniekształcone brzmienie gitar, organy. Konkretne bębny Marcina Karnowskiego i solidny bas Piotra Michalskiego są biciem serca i zarazem zewnętrznym szkieletem, rusztowaniem. Dwóch klawiszowców, czasem akordeon. Urywki rozmów ze studia to zaciemniają, to wyjaśniają ich zamysł, czasem są zbędne, a może wstawiono je tylko po to, żeby płyta trwała 33 minuty i 33 sekundy. Kaliber 44 pozdrawia.
„Skakankan” to surowy, ostry materiał ocierający się o postrock. Systematycznie, miarowo ma odsłaniać coś, co za moment zacznie się rozpadać i znikać. Tak chcieli. Powołują się na Cortazara, a moim zdaniem kłania się „Niekończąca się historia” – tylko wejście w ten świat może go uratować. Im dalej, tym silniej „Skakankan” emocjonalnie wiąże słuchacza. Bezcenna energia.
Tekst ukazał się 28/12/12 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji