Szósta płyta jednego z najważniejszych hiphopowych składów w historii (zawsze w pierwszej piątce takich zestawień) jest wybitna. Wierzę, że za kilka, kilkanaście lat będzie nazywana klasycznym nagraniem roku 2016.
Od poprzedniej płyty A Tribe Called Quest minęło 18 lat, od dawna wydawało się, że reaktywowany zespół zadowoli się koncertowaniem. To się zmieniło rok temu, gdy autorzy „I Left My Wallet in El Segundo” czy „Can I Kick It?” spotkali się w jednym z programów telewizyjnych i stwierdzili, że trzeba nagrywać. Płyta powstała jeszcze z udziałem Phife’a Dawga, który zmarł w marcu w wieku 45 lat. Raper od lat zmagał się z cukrzycą. Zostawił kolegom dużo nagranych zwrotek, ogólną koncepcję płyty oraz tytuł, którego nie rozumieli.
Wynik realizacji tych wskazówek oszałamia: „We Got It...” jest spokojne, ale nasycone ważnymi treściami i w sposób niedzisiejszy pieczołowicie wykonane. Tytuł jednego z utworów „Solid Wall Of Sound” nie kłamie. To płyta pełna bujających basu i bębnów, fortepianu, gitar; charakterystycznego dla środowiska Native Tongues luzu, poczucia humoru, przekory i mądrości; melodyjnego śpiewu, gangsterskiego slangu z Jamajki, a do tego rewolucyjnych tekstów. To jakość na miarę roku, w którym pełnię władzy w USA przejęli Republikanie z nierozgarniętym Trumpem na czele.
Wymieniać gości? Jack White, Elton John, zawsze bliscy ATCQ Busta Rhymes i Consequence, do tego Talib Kweli, Andre 3000, już nie nadzieja, lecz regularna gwiazda Kendrick Lamar czy cudny śpiewak Anderson Paak.
Wszyscy oni spisują się na medal, jakby granie z ATCQ nadzwyczajnie ich motywowało. A są jeszcze gospodarze: syn marnotrawny Jarobi (odszedł z grupy w 1990), oryginał Phife Dawg, chłopak z ulicy, którego tu pełno, oraz producent całości, jeden z inteligentów rapu Q‑Tip, dawniej pokłócony z Phife’em. Jak opisać sposób, w jaki podłapują frazę jeden od drugiego? To zabawa z gatunku najpoważniejszych spraw na świecie.
Już w pierwszym utworze jest mowa o tym, że „program kosmiczny nie jest dla czarnych”, a więc z jednej strony w USA trwa segregacja, z drugiej – zostaniemy tu, nie pozbędziecie się nas. Mocny numer, z typowym dla grupy przebojowym motywem, przewrotny i aluzyjny. W kolejnym „We The People...”, w nawiązaniu do zapowiedzi Trumpa, jest mowa o czarnych, Meksykanach, ubogich, muzułmanach czy gejach, którzy „muszą odejść”. A przecież ludzie wytykani palcem przez władze nie znikną, nawet wyrzuceni na margines będą próbowali żyć. Z drugiej strony w „Enough!!” grupa sampluje własny przebój „Bonita Applebum”, by stworzyć romantyczną balladę XXI wieku.
Od końca lat 80. świat mocno się zmienił i hip-hop też. A Tribe Called Quest – z ich jazzowym żonglowaniem melodią, rytmem i rymem – zawsze poruszali tematy społeczno-polityczne. Dziś nie odgrzewają starych kotletów, zauważają istnienie ruchu Black Lives Matter, tzw. uberyzację gospodarki czy nowy rap spod znaku Run The Jewels. Przy tym unikają mentorskiego tonu, zdają się kolegami, towarzyszami słuchacza, a nie zgredami.
Ta płyta jest świetna nie dawną świetnością nowojorczyków, lecz palącą aktualnością albumu, błyskotliwością surowej muzyki, mistrzostwem doświadczonych i wyposzczonych artystów. Daleko przeskoczyli oczekiwania i trudno nie czuć żalu, że już nie będzie kolejnej płyty.
Tekst ukazał się 6/12/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji