Afro Kolektyw odstawia hip-hop do szafy. Już wcześniej podejmował próby piosenkowe, ale dopiero nowy album jest pięknie wyprowadzonym ciosem w gust starych, pilśniowych fanów. Tych, którzy z trudem wytrwali przy zespole po „Połącz kropki” (2008).
„Piosenkowość” (rozumiana jako przystępność) „Piosenek po polsku” to tylko część historii. Afro Kolektyw nagrał płytę bardzo wymagającą i dającą maksimum satysfakcji. Artystyczna odwaga = rzucić w kąt to, w czym jest się najlepszym, i szukać w najbardziej radykalny sposób gdzie indziej. Np. w latach 80. Progresje akordów muszą być ciekawe, rozwiązania rytmiczne zaskakujące, harmonie nieoczywiste, a stylistyka przewietrzona. Momentami erudycja jest ważniejsza od chwytliwych melodii, nad czym boleję. Mimo przejścia od form hiphopowych do piosenkowych w kilku utworach dioda CTMKB (ang. WTF) mruga jak szalona. I to się chwali. Tym większe brawa dla koncernu, który zrobił krok samobójczy i wydał płytę wartościową, lecz trudną. Przy tym, jak twierdzą muzycy, obyło się bez choćby sugestii zmian materiału.
Ach, no i słowa. W piosenkach mieści się ich mniej niż wcześniej w rapach, ale wciąż mają styl. „Każdy chce być jak Hooker i Gondorff, ale gdzie są Statler i Waldorf?”.
Tekst ukazał się 2/2/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji