Skrzypek, który gra na gitarze akustycznej, a zamiast śpiewać albo grać solówki często gwiżdże – czy to brzmi wystarczająco zachęcająco? I jeszcze wychodzi mu to bezpretensjonalnie. Andrew Bird w lidze lekkich czarodziejów ma miejsce od lat, w obecnej kadencji jest jej sekretarzem.
Propozycja Birda jest wysoce artystyczna. To jeden z najwybitniejszych twórców piosenek, powiedzieć melancholijnych to za mało, bo mają one więcej kolorów, są zakrojone szerzej niż u przeciętnych sypialnianych grajków. Ten 38-latek z Chicago może sprawiać wrażenie jednego z nich – tych wrażliwych, introwertycznych twórców. Jego muzyka, dziś bardziej piosenkowa, a mniej awangardowa niż dawniej, jest jednak grana „na pewniaka”. Jak na Amerykanina Bird sięga po wiele wątków szkockich czy angielskich. Nieliczny zespół słucha go i mu w tym pomaga. Nie można krzywdzić ich naklejkami freak folk, alt country... Tu się dzieje i więcej, i przede wszystkim „inaczej”.
Beirut chętnie by się poumywał do Birda, ale jest zbyt egocentryczny. Za głośno trąbi. Bird jest jak wzbogacone, urozmaicone, ale wciąż dojmująco bezpośrednie Mount Eerie. Być może przez całą tę recenzję szukałem nazwy Eels. Eels minus elektronika, plus niewiadoma. Bird się nie mizdrzy.
Tekst ukazał się 8/3/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji