Nie mogę się zdecydować. Ta książka powinna budzić dyskusje, gorące rozmowy, bo podnosi temat polityczny. Z drugiej strony – osobiste historie w niej zawarte są daleko od polityki. Lubię być poruszony, lubię podążać za bohaterami ścieżkami, z których istnienia słabo zdawałem sobie sprawę.
Dlatego może trochę drażni mnie mieszana technika pisarska stosowana przez Anetę Prymakę-Oniszk. Z jednej strony szafuje ona stylem dziennikarskim, wykłada sporo kwestii wprost, powtarza coś, żeby podkreślić wagę sprawy. Stosuje sztuczki reporterskie – wchodzi na kartki książki, żeby odwołać się do własnego rodzinnego doświadczenia (to dobrze) albo żeby spekulować, zgadywać, rzucać pytania retoryczne (gorzej). Jak w powieści sensacyjnej szatkuje losy poszczególnych bohaterów, czasem przerywa je ledwie jednym akapitem narracji o kimś innym. Są tu też elementy pracy naukowej oraz dziennika czy pamiętnikarstwa, próby uporządkowania historii rodzinnej, które zbliżają autorkę do bohaterów.
Zgrabne są refleksje Prymaki-Oniszk na temat współczesnego i dawnego języka, jego odmian. Wyjaśnienie bycia tutejszym i mówienia po prostu jest cenne i ważne, tak samo z religią, narodowością, pochodzeniem społecznym, które przełożyły się na udział w bieżeństwie. Tego udziału nie umiem nazwać czynnym ani biernym, to był udział orzecha, który sturlał się do oceanu.
W wielkiej ucieczce w głąb Rosji przed armią niemiecką w roku 1915 wzięli udział przede wszystkim prawosławni chłopi, tutejsi. Polaków i katolików pojechało znacznie mniej. Ziemia, na której mieszkali bieżeńcy, była wtedy w granicach Rosji. Wielu pierwszy raz wyjechało z rodzinnej wsi. Gdy znaleźli się już w głębi carskiego imperium, na Krymie, pod Uralem, a nawet w Tadżykistanie czy w głębi Syberii, wybuchła rewolucja bolszewików. Wkrótce tam, gdzie mieszkali przed wojną i gdzie były już zgliszcza, powstało niepodległe państwo polskie. Reszta terenów białoruskich i ukraińskich znalazła się w granicach ZSRR. Czy państwo polskie z utęsknieniem czekało na powrót z uchodźstwa ubogich prawosławnych chłopów niemówiących po polsku? Łatwo zgadnąć.
W opisanej w książce bezkresnej Rosji, w tym oceanie, czułem się czasem równie zagubiony jak człowiek sprzed stulecia. Może z woli autorki? Być może w drukowanym wydaniu jest mapa, ale elektroniczne podaje tylko nazwy poszczególnych wsi, czasem odległość do innej, najbliższej. Na ogół nie wiemy, w pobliżu których większych miejscowości leżą mniejsze, na jakim szlaku. Nawet w przypadku ważnego dla narracji Rohaczowa – o tym, że leży nad Dnieprem, autorka powiadamia w jednej trzeciej książki. Dzisiejsza Ukraina czy Białoruś? „Bieżeństwo 1915” to dla mnie pierwsza książka na ten temat, nie znam podstawowych miejsc. Tekst da się czytać bez wielkich przygotowań, ale szkoda odrywać się od niego po to, by sprawdzić lokalizacje czy odległości.
To tylko drobna uciążliwość. Prymaka-Oniszk przyjęła metodę, w której przeplata ze sobą pamiętniki i wspomnienia. Najbardziej podobają mi się fragmenty, w których dłużej trzyma się jednego bohatera lub rodziny, ale prześledzenie od początku do końca jednej opowieści jest niemożliwe. Szkoda, choć ma to uzasadnienie. Prymaka-Oniszk układa dzieje wielkiej migracji chronologicznie, od decyzji o wyjeździe, przez rozstanie z domostwem, pierwszy nocleg i tak dalej. To w ramach takich „momentów” przeskakuje między relacjami. Z wyczuciem uzupełnia opowieść liczbami, oficjalnymi danymi. Czasem tylko te przechodzące jeden w drugi opiłki poszczególnych losów są za krótkie. A ja chcę tych bohaterów znać. Chcę wsiąknąć w ich wyrwane zapomnieniu życia, poznać ich sposób myślenia, czucia, ich zmieniające się niepokoje. W różnych miejscach autorka daje mi szansę i to jest świetne.
Książka jest długa, ale nie tylko z powodu ogromu wykorzystanego materiału, ale też nasycenia takimi zdaniami jak: „Najgorzej mają ci, którzy jadą zimą. Spod śniegu nie sposób wygrzebać czegokolwiek do jedzenia”; „Kto jest cwany, ma łatwiej. To nic nowego. Tacy zawsze potrafią wiele załatwić. A kiedy wokół panuje prawo silniejszego, mają używanie”. Takie dziennikarskie tło dla przejmujących osobistych relacji nie pomaga w lekturze.
Jednym z najciekawszych elementów „Bieżeństwa 1915” jest to, czego w źródłach nie znajdziemy. Prymaka przytacza swoje rozmowy z potomkami bieżeńców – to, co przetrwało – a nawet rozmowy ze starszymi członkami własnej rodziny. Wzruszający jest opis spotkania autorki z wiekowym imamem Jasińskim. Pisarka relacjonuje podróż do Tomska, gdzie miejscowi Rosjanie starają się być jej pomocni (podobnie jak goszczący bieżeńców w pierwszą noc rosyjscy chłopi), ale bieżeńcy sprzed stu lat i ich potomkowie już się rozpłynęli w russkim mirze.
Najwięcej jednak Prymaka-Oniszk uchwyciła w puencie. Nie chcę jej zdradzać. To jest książka tyleż o wydarzeniach, co o starej i nowej pamięci, nawet o niepamięci. Może trzeba było zaczekać na śmierć tych, którzy przeżyli koszmar bieżeństwa. Jak to jest, że ratunek może być końcem świata ocalonego, a potem przyjdzie jeszcze jeden koniec, i kolejny? Przez ile stopni staczania się w obcość może przejść człowiek? Jeżeli instynktownie, choćby częściowo, zapomnisz albo zmodyfikujesz opowieść swojego życia, możesz raz jeszcze się ocalić, możesz oszczędzić poczucia wyobcowania swoim bliskim. Prymaka-Oniszk znajduje tę pokusę i jej dotyka.
W czasie lektury ta książka mnie drażniła, szczypała, irytowała, a jednak zaangażowałem się w nią emocjonalnie. Wciąż nie umiem się z nią ułożyć. Autorka podjęła fundamentalny, zaniedbany temat i opowiedziała go tak, że chce się o tym myśleć i chce się wiedzieć więcej – zarówno w głąb tematu, jak i na boki. To wcale nie tak mało.