Ani DiFranco jest zawodniczką z ligi i pokolenia Alanis Morissette. Jeśli ostatnia płyta PJ Harvey zrobiła na państwu takie wrażenie jak na nas (zagraniczna płyta roku „Gazety”), warto sięgnąć po Ani.
To piosenkarka akustyczna, delikatna w formie, ale wyrazista w słowach – ktoś w rodzaju Dylana czy Marleya. Nie opowiada o księżycu i ogniskach. Łagodnie, acz stanowczo wyraża swoje zdanie na temat aborcji (wybór należy do kobiety), narkotyków (najmocniejsze podaje telewizja), polityki („dziewczyna może prawie być prezydentem”). Mówi o sobie: „you know I have enjoyed my life/ it’s been exciting/ and I’ve become more peaceful/ no more fighting”. Znalazła sobie miejsce i znalazła równowagę, nie straciła poczucia misji.
Jeśli komuś do nienachalnej, akustycznej muzyki pasują nieco „młodzieżowe”, wyrażające konkretne poglądy teksty, to niech sprawdzi nową Ani DiFranco. To coś dla zmęczonych „przekazem” podawanym w kwadratowej formie.
Chciałbym zobaczyć dyskusję Ani z Wojciechem Cejrowskim. Tym, który jedzie na wycieczkę do Etiopii, by w weekendowym prime timie opowiadać o naturalnym porządku rzeczy i miejscu kobiety w domu. Ani zna taki porządek: „sweat im the summer, shiver in the winter”. Natura sobie poradzi, rzeka znajdzie dla siebie koryto, jak nie tu, to trochę w lewo czy prawo. Pojedynku ADF i WC nie zobaczę jednak w telewizji. Oboje interlokutorzy in potentiam każą bowiem wyrzucić telewizor na śmietnik.
Tekst ukazał się 26/1/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji