Po jego poprzedniej płycie Reni Jusis uczyniła na łamach „Wyborczej” wzruszające wyznanie: „Jestem zafascynowana twórczością Aphex Twina. Chciałabym robić tak trudną muzykę, nie wiem jednak, czy spotkałoby się to ze zrozumieniem”. Co ma do powiedzenia Aphex, największy innowator muzyki lat 90., na płycie „Syro” wydanej po kilkunastu latach przerwy?
Świetna okładka „Syro” wygląda jak prowokacja. Utwory noszą dziwne nazwy, wzięte po części od nazw sprzętu, z pomocą którego powstały (np. „4 bit 9d api+e+6 (126.26)”). Obok wyliczono najwyraźniej zmyślone „koszty” produkcji całego albumu, przy każdym utworze podano tempo oraz listę instrumentów, z których James korzystał przy pracy. W sumie: 138 syntezatorów, samplerów, procesorów, automatów i innych akcesoriów. W ten sposób nieposiadający smartfona i Facebooka Aphex Twin odnalazł się doskonale we współczesnym świecie rządzonym przez ekshibicjonizm, ironię i mistyfikację.
Część krytyków kręci nosem na „Syro”. Twierdzą, że płyta jest anachroniczna, że Aphex Twin się powtarza, bo to samo zrobił już wcześniej, tyle że lepiej. Nie tak dawno podobnie reagowano na album My Bloody Valentine, który przeleżał się nawet dłużej. Ten zespół zmienił losy muzyki gitarowej mniej więcej wtedy, gdy Aphex Twin pisał swymi pierwszymi nagraniami historię elektroniki. To, że na nowy album Jamesa trzeba było czekać 13 lat, sprawiło, że oczekiwania wzrosły ponad miarę. Kto szukał przełomu na „M b v”, zawiódł się. Teraz też nie warto szukać go na „Syro”.
Tak podchodzi do sprawy wyrocznia wielbicieli techno i okolic, portal Resident Advisor. Jego autor daje maksymalną ocenę i pisze, że „Syro” może zostać płytą roku, a nic, co ukazało się w ostatnich latach, nie brzmi podobnie. Dlaczego? Aphex Twin odżegnuje się od brzmień komputerowych, twierdzi, że przeszkadzają mu one w odbiorze dzisiejszej muzyki. Woli analogowe. Sam programuje dźwięki perkusyjne, które następnie wydobywa z prawdziwego zestawu bębnów specjalnie do tego zbudowany robot. Podobnie jest z klawiszami. To, co słyszymy, nie pochodzi z syntezatora, lecz jest efektem fizycznych uderzeń w instrument. Tyle że wykonanych nie przez człowieka.
Słucha się tego albumu z myślą: „o raju, jest jak w latach 90.”. Trochę Aphexowych, powyginanych rytmów, trochę ambientowych maźnięć. Analog, klawisze, sztuczna perkusja, zniekształcony głos. Dla jednych to sentymentalny powrót w przeszłość, dla innych rozczarowanie – bo rewolucjonista sprzed dwóch dekad winien zrobić nową rewolucję. Tyle że Aphex nie musi udawać, że obchodzą go czyjeś oczekiwania. Ucieszyło go, że po zapowiedzi albumu w sieci znalazło się mnóstwo fałszywych „nowych albumów Aphexa”. Żałował, że sam nie wrzucił właściwej płyty gdzieś na YouTube’a.
„Syro” jest naznaczone piętnem Aphexowych sprzeczności: nie ma mowy o improwizacji, ale cały czas coś się tu dzieje, mutuje. Brzmienia są organiczne i naturalne. Chyba nigdy Richard D. James nie zrobił tak melodyjnego albumu, choć ma na koncie znacznie bardziej przebojowe rzeczy. Muzyka z „Syro” pobudza intelekt (w końcu gatunek, który dziennikarze niegdyś wymyślili m.in. dla Aphexa, nosi nazwę Intelligent Dance Music), ale też emocje, jest jak kalejdoskop, na dnie którego z jednego zbioru szkiełek układają się coraz to nowe wzory, a wszystko wciąż pozostaje zdyscyplinowane, wyliczone. Chce się wywracać ten kalejdoskop znów i znów, słuchać albumu po raz kolejny.
To fragment tekstu. Cały ukazał się 29/9/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji