Znamy kilka historii artystów, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji – bo nagrali znakomicie przyjętą płytę. Po obowiązkowych wypadach na rynek nieruchomości i nasyceniu swojego ego entuzjastycznymi recenzjami musieli zmierzyć się z pytaniem: co dalej? Większość twórców, może z powodu nasycenia, wybiera ambitne poszukiwanie nowej drogi. Nawet jeśli jest udane, postrzegane przez pryzmat wcześniejszego osiągnięcia wypada blado.
„The Suburbs” cierpi właśnie z tego powodu. „Funeral”, debiut Arcade Fire, to jedna z najważniejszych rockowych płyt XXI wieku. Drugie wydawnictwo – „Neon Bible” – było strasznie nierówne, wyraźne były wątpliwości kapeli z Montrealu dotyczące wyboru kierunku. Ich najnowszy materiał brzmi natomiast zupełnie inaczej od „Pogrzebu” i dlatego może rozczarować. Tylko króciutki „Empty Room” przypomina o wyjątkowo bogatym brzmieniu, które należało do znaków rozpoznawczych ekipy Wina Butlera. Smyczki i inne dziwactwa zostały odłożone na lepsze czasy, szalonych zmian tempa brak, chóralne zaśpiewy w potężnych refrenach – może kiedy indziej. Elementy dotychczas stanowiące o sile Arcade Fire są nieobecne. Jest to jednak wada tylko do pewnego stopnia. „The Suburbs” to zbiór znakomitych utworów, spójny, przemyślany i dopracowany. Nie tak oryginalny? Wiele piosenek rzeczywiście sprawia wrażenie, jakbyśmy już kiedyś je słyszeli. Co w tym złego, jeśli teraz są lepsze?
Najbardziej nietypowa na płycie, odjechana aranżacja à la ikona hipsterów Animal Collective, ilustruje atak Wina na jebane hipsterstwo w „Rococo”. „Ready To Start” i „Modern Man” to muzyka, jaką próbują grać Kings Of Leon – tylko że dobra. Prawie dyskotekowe „Half Light II” i „Sprawl II” przypominają The Killers, że New Order i Blondie byli lepsi od Duran Duran. Gdyby „We Used To Wait” nagrał David Bowie, byłaby to jedna z najlepszych piosenek w jego karierze. Co najmniej top 10. Otwierający album utwór tytułowy (echa „Instant Street” dEUS. Jedyny tu przypadek echa gorszego od oryginału, ale ten numer Belgów to przebój wszechczasów, praktycznie nie do przeskoczenia. Kto nie zna, proszę... Nie ma za co.) wprowadza w melancholijną atmosferę, uświadamiając jeszcze raz, jak ważny dla Arcade Fire jest dorobek niedocenianych nad Wisłą Bruce’a Springsteena i Neila Younga.
Jest to jeszcze bardziej ewidentne w najlepszym „Suburban War”, udowadniającym, że Kanadyjczycy nie potrzebują orkiestry, by poruszać i budzić emocje. Aż do kulminacji wszystko, co mamy – i co wystarcza aż nadto – to akustyczna gitara, marszowe bębny i głos lamentujący nad stratą przyjaciół z czasów młodości. Butler parafrazuje Słowackiego i jego słońca przeciwne – „The cities we live in, could be different stars” (Miasta, w których żyjemy, mogą być przeciwnymi gwiazdami) – a każdy, kto spróbował wrócić do miejsc swego dzieciństwa i nie poznawał nikogo i niczego, kiwa głową ze zrozumieniem.
Znakomite teksty najmocniej wiążą trzecią płytę z debiutem. Autor jeszcze raz opisuje przedmieścia, pilnie notując wszystkie znaki czasu, postępujące zmiany, przemijanie w szczegółach. Dominuje bolesna, nabyta z wiekiem świadomość, że miejsce niegdyś twoje nie należy już do ciebie, nic nie poradzisz na to, że się zmienia, kiedyś tak chciałeś uciec, a teraz, jak śpiewa Nosowska, „powrotów nie będzie”. Jest dojrzale, mądrze, spójnie – kolejne piosenki są kolejnymi rozdziałami opowieści, na tyle wciągającej, że można jej słuchać wiele razy.
Jay‑Z na „Blueprint III” zasugerował: „Niggas want my old shit? Buy my old album...” (Chcecie tego, co było kiedyś? Kupcie starszą płytę...). Zawsze można przesłuchać „Funeral” jeszcze raz. Narzekanie, że Arcade Fire brzmi nie tak jak kiedyś, jest stratą czasu, a przy okazji może spowodować, że przegapi się „The Suburbs”. Trzeba pogodzić się z rzeczywistością. Czas mija, przedmieścia się zmieniają.