Lat mija naście, odkąd Ariel Rosenberg zaczął czarować świat kasetowymi nagraniami, na których bezceremonialnie kopał się z brzmieniami z lat 70. i 80. Nadal go to bawi, ale piosenki 36-letniego Kalifornijczyka wydaje dziś sławna wytwórnia 4AD, a nie domowa oficyna.
Ariel Pink, jeden z największych egotyków i gamoni światka muzyki alternatywnej, nagrywa płyty, jakich nie umiałby nagrać nikt inny. Rozciągnięte do 70 minut „Pom Pom” to jego najlepszy album. Seria 17 pokręconych, ale przebojowych piosenek wszelakich żanrów układa się w kompletną całość, w coś jednego i... logicznego. Ariel Pink jest jak Tymon Tymański z okresu „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur – szczery, nadaktywny kpiarz, twórca i produkt współczesnej kultury. Jeżeli wykoślawia jakąś formułę, to wkłada w nią treść najwyższej jakości. Tak jest z jego podróbami nowej fali („Goth Bomb”) czy surf rocka („Nude Beach A Go-Go”) – wszystko z zatartym, ciepłym brzmieniem jak z kasety. Hitem wśród hitów jest łagodne „Put Your Number In My Phone”, przewrotna historyjka prób zacieśnienia pewnej znajomości.
Mamy szczęście, że w Polsce podobną jak Pink robotę wykonuje Baaba (przypomina ją zacinające się „Plastic Raincoats In The Pig Parade”) czy Mitch & Mitch, choć ci ostatni grają utwory ze trzy razy dłuższe od Pinka. A ten śpiewa jak Frank Zappa, używając kilkunastu tonów, barytonem, falsetem, rapem. Po kilka barw na piosenkę. Przesycone buraczaną erotyką mizogińskie teksty też jakoś tam o Franka się, za przeproszeniem, ocierają. W postaci „Pom Pom” Pink, ten samozwańczy Zappa XXI wieku, funduje słuchaczom piękną przygodę. Byle nie brać jej superserio.
Tekst ukazał się 21/11/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji