Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw. Ja mówię, że dobrą. To ona mi powiedziała, że podobno Brylewski znowu jest w Armii. Ja mówię, że skąd wie, a ona, że słyszała. To mówię, że wtedy złą. To ona wyjęła waltornię i mi powiedziała, że Budzy teraz śpiewa po angielsku.
Wtedy mi się jest już trudno powstrzymać, choć bardzo usiłuję nie napisać recenzji przed odsłuchaniem srebrnego dysku. Ale już mimo starań, usiłowań, zaczynam rozglądać się i widzę w składzie orkiestry dwanaście osób oraz zarówno Roberta Friedricha, który to nagrywał i miksował. Fakju, tak to ja się nie bawię – mówię pod nosem i patrzę, co tam słychać z głośnika. A tam istna sodomia, gomoria, syf, malaria, umór. O tak! Bęben sam w sobie poskakany, powariowany. Ból w bańce. Dwa saksofony toczą się przez otwieracz „Home” niczym po równi pochyłej. Wzdłuż i wszerz. Trzy gitary kolorowe, rozedrgane, każda inna, Frantz, Klimczak i Brylewski, sypiące onomatkopeicznym dźwiękiem jak grad i śnieg, opady pogodowe na poszczególne utwory grupy. Akordeon, korg, trąbka. A najlepsze to jest, że się te instrumenty tak razem zgadzają, komitywa jest i ustępują jak mądry głupiemu, i jest miejsce, przestrzeń, horyzont. A jak momenty przychodzą, że otwiera się jak gdyby strefa ciszy, to wtedy ja też wypoczywam.
Nie będę ściemniał za dużo, przejdę od razu do rzeczy kluczowej, o którą głównie przecież chodziło od samego początku, czyli o Tomasza nucącego pieśń w języku barda angielskiego Szekspira. Otóż to wyszło zajebiście, otworzyło przed zespołem nowe przestworze możliwości oraz marzeń. Niewiele ze strony Toma linijek, niewiele rozmowy. No i proszę babo placek – rewelacja. A w sensie rytmu i intensywności, takiego natarczywego nawet napierania, „Freak” pulsuje tak cudownie, że pęka mi bańka i może zaraz już nie będę żył. Zespół rasowo jedzie po mnie niczym po burej suce i przyznać muszę bez bicia, że chociaż jakkolwiek nie lubię masochizmu i przeważnie odgarnę mocniej, jak ktoś mi coś powie, no to teraz z mojej strony to kupuję, biorę. Dopiero na sam koniec („The Other Side”) w pełnej krasie zjawia się Brylewski jako kompozytor, dyrygent, nawet daje głos, i niniejszym robi się jeszcze bardziej tajemnie, rodzinnie i bucząco. W sam raz burczy wszystko złowieszczo, ale pozytywnie. Swans nie zaciągnęli się do Armii, ale i tak progres jest uderzający w wielką nutę.
Czyli pozytywka gra, wszystko w porzo, elegancki powrót ze świata umarłych („Proces”) do świata żywych i gadających, powrót, co by nie, w wielkim zatrważającym stylu, fanfary, wujek Brylu postawi na nogi umarłego.
(recenzja pochodzi z serwisu Polskiego Radia, który warto przejrzeć; a przytłaczająca większość zdań z Doroty Masłowskiej „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”)