Jak Tomasz został A’Tomkiem? Kilka lat temu, gdy Radiohead lekko się zaciął, Thom Yorke nagrał solową płytę „The Eraser”. Na koncertach towarzyszył mu zespół, w którym prym wiedli producent Radiogłowych Nigel Godrich, basista Red Hot Chili Peppers – Flea, i dwóch perkusistów.
Z nimi introwertyczna, oszczędna elektronika Yorke’a nabrała życia. Nowy album przygotowali już wspólnie. Rytmy, melodie, wokalizy szefa Radiohead łatwo przewidzieć, facet swój kontynent dawno odkrył i od dobrej dekady kręci się w kółko. Nie bez sukcesów, bo z macierzystej grupy, gitarowej, uczynił pierwszy zespół XXI wieku: antyrockowy, ekologiczny, sieciowy twór. Najlepszy Yorke jest wtedy, gdy swą introwertyczność i niepokoje o ludzkość tłoczy w muzykę transową, nawet taneczną. Nowy zespół przygotowywał do sesji metodą: upalić się i słuchać Feli Kuti po nocy. Brzmiało dobrze, ale było pytanie: czy lider da pograć Flea, dzikiemu Australijczykowi? Dał, ale z korzyścią dla albumu mógł dać więcej. 50-letni artysta pozostaje w cieniu, trzyma puls, ale nie dokazuje. Niczym w filmie „Patti Smith: sen życia” jest „przyjacielem rodziny”, niezawodnym towarzyszem pielęgnującego swoje ego głównego bohatera. Albo jak Paul Simonon z The Clash w zespole Damona Albarna – The Good, The Bad & The Queen.
Płyta Atoms For Peace nie czyni przełomu w dyskografii Yorke’a. „Amok” to nie Penderecki, ale jest ciekawszy niż ostatnie albumy Radiohead i bije na głowę „The Eraser”. Yorke podkreśla, że jedno to praca w studiu nad piosenkami, a drugie to przekładanie ich na język występu na żywo. „Amok” niezły, ale przekonuje, że trzeba ich zobaczyć. Na razie wiemy, że zespół latem będzie gwiazdą słowackiego festiwalu Pohoda.
Tekst ukazał się 1/3/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji