Żeby uporać się z nową płytą tercetu Battles, trzeba by zapomnieć o tym, że ta muzyka najlepsza jest na żywo. Precyzję gitarowo-elektronicznego grania Battles najlepiej podziwiać na własne oczy, zwłaszcza popisy perkusisty Johna Staniera są w przewidywalnym świecie indie rocka czymś ekstraordynaryjnym.
Płyta to zupełnie co innego, ale ich poprzednia „Gloss Drop” była przyzwoita. „La Di Da Di” zaczyna się od obiecującego „The Yabba” – singla i zarazem wizytówki płyty. Czego nie ma w tym długim utworze: tempo rośnie i spada, akcenty się przesuwają, gitary udają klawisze, klawisze udają gitary, jest nawet jeden idealny riff i pasująca do brzmień innych instrumentów partia zmodyfikowanego (syntetycznego?). Mimo tego nagromadzenia atrakcji istnieje w tym jakiś sens, zwłaszcza że to pierwszy utwór na płycie: zostają rzucone patenty dźwiękowe i rytmiczne, które wrócą w innych piosenkach.
Szkoda tylko, że w tym kociołku wre tak mało składników. Singli brak, choć przystępne są zgrzytliwy, ale przebojowy „Dot Net” oraz jego zawadiacki rockowy bliźniak „Dot Com”. Im dłużej jednak słucham tej płyty, tym mniej mnie zaskakuje, tym szybciej przerzucam utwory. „La Di Da Di” szybko staje się przewidywalne. Decyzja o zrezygnowaniu z wokali chyba nie wyszła Battles na dobre. Ich nowa płyta to nadkomplet niedokończonych piosenek do gier komputerowych (mają na koncie udział w takich przedsięwzięciach).
Przypominające muzykę tła „La Di Da Di” nie kryje w sobie tajemnicy. Efekty dźwiękowe, jak ten grzmot w udanym „Summer Simmer”, są piękne, ale atrakcji wystarczy tylko na jeden utwór za jednym razem. Battles to nieźli technicznie muzycy, ale gdy posłuchać ich trzech piosenek jedna po drugiej, czar pryska.
Tekst ukazał się 30/9/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji