Duet z Baltimore kilka lat temu wpuścił do muzycznej alternatywy świeże powietrze. U Beach House organy, gitara elektryczna i tani automat perkusyjny tworzyły tło dla eterycznego żeńskiego głosu przekonującego, że lepiej jest we własnej głowie niż z innymi ludźmi.
Zespół nawiązujący do Cocteau Twins szybko zaczął się powtarzać. Piątą płytę Beach House zapowiadano więc jako powrót do korzeni. Powrót miałby polegać na – rzecz jasna – porzuceniu popu, ale też uproszczeniu muzyki. „Fact Magazine” w nagłówku wywiadu wybił jednak zdanie wokalistki Victorii Legrand: „Można powtórzyć wszystko, każdą rzecz, ale nigdy nie będzie tak samo”.
Najpierw był singiel „Sparks”, w którym śpiew Legrand i brzmienie gitar Alexa Scally’ego przypominają My Bloody Valentine – to nowość i udany eksperyment duetu. Resztę płyty można jednak nazwać nowymi piosenkami starego Beach House. W stosunku do ostatniego, niezłego albumu „Bloom” schowali bębny, dali naprzód klawisze i śpiewający z mniejszym wysiłkiem głos Legrand, największy atut grupy. Jednak to zmiany kosmetyczne. To, co było parę lat temu „ścieżką dźwiękową wakacji”, dziś jest – tylko i aż – okazją do melancholijnej zadumy nad „tamtymi wakacjami”. Można i tak. Szkoda tylko, że tak zdolni ludzie idą tak prostą drogą.
Tekst ukazał się 28/8/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji