Drugi raz podchodzę do pisania o „Gallipoli” Beirutu. Drażliwy moment, bo przyzwoitą płytę muszę ocenić jako klęskę autora. Nie schowa się on pod organami Farfisa.
Zach Condon pozostał na „Gallipoli” sobą, a jednak jest już kimś zupełnie innym, niż wtedy, gdy pisał pierwszy rozdział księgi pod tytułem Beirut. 13 lat temu był 20-latkiem i otwierał oczy niedowiarkom: w Nowym Meksyku skleił płytę z muzyką rodem ze środkowoeuropejskich bezdroży, tęskną, uroczą i uroczystą. Nie było wiadomo, skąd wziął się cały tamten smutek w tak młodej duszy. Podbił Europę i nie tylko.
Teraz Condon jest 33-letnim (urodziny w przyszłym tygodniu) artystą, który uparcie się powtarza, jest kimś wyjątkowym ze względu na swoją programową wyjątkowość, Amerykaninem w Paryżu. Znów nie wiadomo, skąd ten smutek – faceta robi to, co chce robić, mieszka tam, gdzie chce mieszkać, podróżuje, odpoczywa i pracuje we własnym tempie. Trudno jednak powiedzieć, o czym są teksty na „Gallipoli”, trudno powiedzieć, dlaczego trzeba było ruszyć z Niemiec do Włoch i z powrotem do Niemiec, żeby ukończyć ten album. Wygląda to na wyjątkowo długą przejażdżkę na autopilocie.
Nie chciałbym być źle zrozumiany. „Gallipoli” to w porządku płyta, trochę za długa, trochę za podobna do wcześniejszych, ale zachwyci fanów. Solidne 6 albo raczej 7 na 10. Condon jest w formie jako rzemieślnik: idzie ścieżką, którą łaził już wiele razy, ale zarazem w dość czujny sposób wraca do korzeni Beirutu. Płyta bardzo dobrze brzmi, zawiera mniej udziwnień niż poprzednia, nie jest wyczyszczona na glanc, nie ma na niej przebojów, ale są klimaty... i to właściwie wszystko. Można sobie wyobrazić scenę z „24 Hour Party People”, gdy w wytwórni trwa pierwszy odsłuch nowej płyty Happy Mondays. W pewnym momencie orientujesz się: zaraz, zaraz, to już wszystko?
To płyta muzyka, który kolejny raz nie zebrał się na odwagę. Pewnie już z dziesięć lat temu miałem w rękach „The Flying Club Cup”, to była udana kontynuacja rewelacyjnego debiutu, nie było wtopy, był ruch. Później jednak Condon jako artysta zachowywał się jak ktoś, kto tylko donosi z tej samej lodówki mniej lub bardziej ciepłe browary. Niezłe były tylko piosenki, jak teraz singlowe „Landslide” (wideoklip łączący „Grę o tron” z „Monty Pythonem”) . Patrząc jednak z perspektywy całej jego kariery – zmiany okazały się powierzchowne, odświeżenie stylu na dwóch ostatnich albumach pozorne.
Tęsknota, smutek, piękno to triada, z której można ukręcić coś fajniejszego niż kilka zbyt podobnych do siebie płyt.