Przyjeżdżają wreszcie do Polski – to była wiadomość dodająca ducha w te zimowe miesiące. Zespół z Glasgow przez kilkanaście lat działalności zyskał w Polsce masę wielbicieli. Czym? Muzyką i tekstami, które wołały: lata 60. rządzą! Czy ktoś to jeszcze kupuje? Stawiam na to, że na koncercie zobaczymy najwięcej młodzieży w wieku 30–40.
Banda Stuarta Murdocha żyje ze śpiewania o filmach i książkach sprzed pół wieku. Może raczej ze „śpiewania nimi”, powinienem zaznaczyć. Żyje z eksploatowania mitu ludzi mieszkających raczej w świecie literatury, wśród jej postaci, niż na dżdżystych i mglistych ulicach Glasgow, wśród piegowatych dziewcząt i pucułowatych chłopców („I’m Not Living In The Real World”). Taka hipsterska kapela, że aż wstyd im powinno być. A propos wstydu – okładka „Write About Love” do złudzenia jest podobna do okładki ich singla sprzed 14 lat.
Bajki opowiadane głosem Stuarta Murdocha i innych to smętne historie introwertycznych okularników. Mniej liczne, ale bardzo ciekawe były sytuacje, gdy okularnicy z trudem, gorączkowo wiązali buty i biegli gdzieś, by zmienić swoje życie lub (zwłaszcza) wchodzili na parkiet. W tej ostatniej dziedzinie Belle & Sebastian zbliżali się nawet do lat 70. (teraz od biedy „I Want The World To Stop”, dawniej np. „Stay Loose”). Mentalnie jednak The Smiths jak żywi, z uwzględnieniem tej 10-letniej przerwy między tamtych końcem a tych startem. Melancholijny zespół nie bez poczucia humoru.
Na nowej płycie Belle & Sebastian długimi fragmentami grają strasznie wolno („Calculating Bimbo”, „Little Lou, Ugly Jack, Prophet John”, „Read The Blessed Pages”). Może przez to błyszczą wyjątki – raźna piosenka tytułowa, świetnie brzmiące, wspaniale rozwijające się „I Didn’t See It Coming” i wspomniane „I Want The World To Stop” ze świetną linią basu. Jednak coraz mniej w B&S dawnej zaciętości, żywiołowości. Oby na warszawskim koncercie zechcieli wystąpić z przekrojowym repertuarem. W nowych piosenkach szlifują umiejętności aranżacyjne, to swoje sprawne granie doprowadzają do perfekcji, słodko-gorzki przekaz również. Z pokolenia, które ceniło za to Belle & Sebastian, w polskich klubach bez wstydu pokazują się już tylko najmłodsi, circa 28–32-letni. Reszta albo piastuje dzieci, albo do reszty ześwirowała, pogrążając się w samotności i paranoi.
Mamy więc sprawę z nauczycielami śpiewającymi o szkole, zdarza się, ale bardziej wiarygodni byli jako ledwie doktoranci niż profesorzy, którymi są teraz. Pastelowe piosenki Szkotów nabierają smaku doprawione erotyką („Come On Sister”), nawet jeśli to erotyka licealna. Zawsze, w tych szkolnych piosenkach też, więcej jest o tym, co mogłoby być, ale się nie zdarzyło, i co było, ale przez upływ czasu wspomnienie zostało przymglone i przekręcone. Pomysł banalnie prosty, dostosowanie słów do muzyki, wolno wszystko, bo nic nie jest prawdziwe. Dystans do najważniejszych w życiu przeżyć powstaje przez oddalenie, ironię, zrzucenie odpowiedzialności za swoje czyny na niedojrzałość.
Belle & Sebastian na wszystko patrzą przez upływ czasu i uczestnictwo w kulturze, nakładają te filtry na zwykłe piosenkowe historie. Zostają one zniekształcone, zamknięte w obejrzanych scenariuszach, przeczytanych fabułach – upodobnione do filmów i książek. Morrissey śpiewał „there’s more to life than books, you know, but not much more”. Stuart Murdoch? „The only freedom that you’ll ever really know is written in books from long ago”. „Write About Love” jest więc potrawą dla sentymentalnych i/lub fanów kunsztowania aranżacyjnego. Na zachodzie bez zmian.