Nie ma powrotu do piosenkowej Björk z lat 90. Na „Utopii” usłyszymy harfę, flet, elektroniczne rytmy i niewiele wyrazistych melodii. Jednak po mrocznej „Vulnicurze” nowy album przynosi ulgę i odrodzenie.
Otwierające płytę „Arisen My Senses” jest świetne. Śpiew ptaków czy skrzek mew idzie o lepsze ze świergotem technologii przypominającym odgłosy wydawane przez robota R2-D2 z „Gwiezdnych wojen” (wróci to w innych utworach). Ponoć Björk wzięła te ostatnie dźwięki z nagrań muzyki wenezuelskiej z lat 70. W jej utworze harfa współgra z elektronicznym rytmem, a spokojny głos wokalistki multiplikuje się, podczas gdy wzbierają dźwięki muzyki. Mowa jest o pocałunku, zauroczeniu.
– To pierwsza piosenka napisana na ten album – opowiadała artystka w serwisie Pitchfork. – Ta melodia jest jak konstelacja na niebie, jest prawie jak optymistyczny bunt przeciw zwykłej, narracyjnej melodii. Nie ma jednej melodii, jest jakieś pięć. I uwielbiam to.
Tak będzie już niemal do końca. Harfa i powołany przez artystkę 12-osobowy zespół flecistek uzupełniają się z malowniczymi, układającymi się w nieproste rytmy podkładami młodszego o pokolenie wenezuelskiego producenta Arki. Czasem te komputerowe wstawki mocniej wbijają się w delikatną materię piosenek Björk („Courtship”, „Losss”), innym razem wybrzmiewają w tle („Saint”).
Nawet nagrania głosu są mocno przetworzone, jakby chciały zmylić pogoń. Czyją? Björk wymyka się władzy czasu, zarówno na poziomie pojedynczej piosenki, jak i w kontekście reszty muzycznego świata. Nie chce śpiewać zwykłych refrenów i zwrotek, nie chce mieć wiele wspólnego z popem, który – oczywiście na własną modłę – robiła w połowie lat 90. To bardzo artystyczna płyta, nie pierwsza taka w dorobku Islandki.
Na wydanej w 2015 r. ciężkiej i mrocznej „Vulnicurze” Björk opowiedziała o rozstaniu z długoletnim partnerem, artystą Matthew Barneyem. To było godne podziwu dzieło, ale bolesne i umiarkowanie przyjemne w słuchaniu. Później wydała ten album w lżejszej wersji na instrumenty smyczkowe. Teraz rana obecna w każdym wideoklipie do „Vulnicury” miała stać się wrotami do radosnej dziewiątej płyty.
Wokalistka zapowiadała ją jako „tinderową”, co ma oznaczać odwrotność opowieści o złamanym sercu. Ma to też jednak bardziej dosłowny sens: w utworze „Courtship” jest mowa o stosowanym w aplikacji Tinder (Björk twierdzi, że nigdy jej nie używała) przerzucaniu zdjęć w telefonie. Kto zostanie odrzucony, zaraz kogoś odrzuci, ten z kolei „zemści się” na kolejnej osobie szukającej miłości w sieci. Jest w tym zainteresowanie wpływem technologii na uczucia i współczesnymi rytuałami miłości, tak jak w żywiołowym wymienianiu się plikami MP3 ze świeżo poznaną osobą w „Blissing Me”.
- Jako motto „Utopii” można potraktować wypowiedź z pierwszego większego wywiadu Islandki o tym albumie. – Jeśli mamy przetrwać nie tylko moje osobiste dramaty, ale także dzisiejszą sytuację świata, musimy stworzyć nowy plan. Bez marzeń nic nie uda się zmienić – mówiła w magazynie „Dazed”.
Gdy Björk rozpaczliwie śpiewa „I care for you” (Troszczę się o ciebie) w „The Gate”, wokół niej jest niemal cisza. Gdy dodaje „split into many parts” (podzielona na mnóstwo fragmentów), wydaje się, że boli ją rozproszenie współczesnego człowieka wciąż bombardowanego informacjami i bodźcami. Z drugiej strony – „you” może oznaczać zbiorowość, nawet cały świat, a troska dotyczyć zatomizowanego społeczeństwa, w ramach którego trudno nam się porozumieć, umówić na wspólne wartości.
W „Tabula Rasa” Björk śpiewa do swojej córki Isadory. Chciałaby, żeby mogła ona popełnić swoje własne, świeże błędy i nie obciążała się matczynymi. Kiedy jednak pada dziko piękne sformułowanie „not repeating the fuckups of the fathers” (nie powtarzać wtop ojców), jasne jest chyba, że Islandka ma na myśli nie tylko własną rodzinę, lecz – jakkolwiek głupio może to zabrzmieć – po prostu ludzkość.
A może tamta rozstaniowa płyta była spaleniem mostów wiodących do świata popu i przystępnej muzyki? W nowych produkcjach imponuje radość, z jaką 51-letnia Björk rzuca się w śpiew, lekkość, z którą łączy naturalne dźwięki fletu i harfy z pulsującą życiem elektroniką Arki. Muzyczne ciało artystki jest zwinne, ale nienaruszalny jest kręgosłup – czyli charyzma, piosenkarstwo, to, co sprawia, że Björk się słucha, choćby plotła farmazony nie z tej ziemi. Na „Utopii” można odnaleźć ślad melodii czy ekspresji znanych już z płyty „Debut” sprzed 24 lat.
Jednak mimo że Islandka śpiewa o powszechnych i ważnych sprawach, można mieć frustrujące poczucie, że cała ta „Utopia” dzieje się gdzieś daleko, poza zasięgiem, za szybą. Björk kreuje swój świat z wielkim zaangażowaniem, ale nie wydaje się zainteresowana wciągnięciem słuchacza w ten obieg. Tłumaczy, że brzmienie fletu kojarzy się jej z siedzeniem na chmurze, ale ta fletowa orkiestra jest głównie dla niej samej, podobnie jak 60-osobowy chór w „Body Memory” czy szkaradna maska z okładki.
Arca umieścił głos Björk w centrum – sprawił, że piosenki budują się wokół niego i rozpadają. Wyeksponował egzotyczny akcent artystki, zrobił z niej królową. Dobrze się słucha efektów współpracy dwojga zakochanych w muzyce twórców, ale trudno powiedzieć, dlaczego płyta trwa aż 72 minuty (i jest najdłuższa w karierze Islandki). Może dlatego, że z całą pewnością jest utopią prywatną i nie ma nic wspólnego z ratowaniem świata?