To już ponad 20 lat, odkąd wyobraźnią słuchaczy i oglądaczy MTV rządzili artyści z Bristolu, wtedy uchodzącego za mroczne, niedające perspektyw. Dziś brytyjskie miasto zajmuje czołowe miejsca w naukowych zestawieniach „najlepszych miejsc do życia”.
A płyta gromadząca nowe wersje utworów z lat chwały trip-hopu ukazuje się w nowym, kolorowym świecie śledzonym przez setki kamer przemysłowych (specjalność brytyjska). Marc Collin, szef Nouvelle Vague, uwielbia ze starego robić nowe, a na to nowe rzucać cień lat jeszcze dawniejszych. Ta jego pasja to relikt postmodernizmu żywcem wyjęty z przełomu lat 80. i 90., gdy Massive Attack czy Portishead szykowali się do skoku.
Teraz Collin nie tylko irytuje, ale też intryguje, gdy przerabia absolutnie najlepszy utwór Portishead „Roads” na modlę art rocka rodem z lat 70., jakby to była „Dziewczyna o perłowych włosach”. Z „Karmacomy” Massive Attack robi coś na kształt bondowskiego songu, z „No Justice” Smith & Mighty bardziej reggae niż dub (jamajska diaspora w Bristolu jest bardzo mocna), a „Paper Bag” Goldfrapp każe śpiewać Martinowi Rahinowi (podobna barwa do Michaela Giry ze Swans), co razem z organami i dzwonkami wychodzi jak ballada z filmu Tima Burtona.
Może to złudzenie, ale momentami przeszkadza mi tu francuski akcent części wokalistów, no i aktorska maniera większości z nich. Nawet jeśli Collin stara się zrobić ciekawe, czasem żartobliwe aranżacje, to wokaliści pokazują emocje rysowane grubą krechą. Jakby chodziło o ćwiczenia ze średniowiecznej ars moriendi, a nie zwykłą płytę z przeróbkami fajnych piosenek.
Collin jest odważny, ma świeże koncepcje, ale jego wersje zwykle są słabsze od oryginałów. Płyta robi lepsze wrażenie jako hołd dla muzyki lat 60. i 70. (anglosaskiej i francuskiej) niż dla triphopowców z Bristolu. Tylko „All Is Full Of Love” Bjork naprawdę można było zostawić na inną płytę, np. „Islandia”.
Tekst ukazał się 28/10/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji