Śpiewa i gra James Mercer, lider indierockowego The Shins, gra i produkuje – Danger Mouse (dawny producent Gorillaz). To druga wspólna płyta artystów emblematycznych dla poprzedniej dekady.
Była ona z jednej strony pełna delikatnych gitarowych zespołów polegających na kategorii szczerości, z drugiej – producentów elektronicznego, tanecznego popu z coraz lepszymi komputerami pod pachą.
Było w tym trochę powagi, trochę zabawy. Na „After The Disco” Mercer jest w defensywie, to Danger Mouse, rozdęte ego, rozdaje karty. Słucha się tego z uśmiechem. Proste klawiszowe motywy i skromne gitary wskazują na to, co działo się w muzyce od końca lat 70. do początku 90., i czego słuchało się „mimo”. Oto zagrywki rodem z nagrań Kombi, Roxette, Phila Collinsa. Oto klon słynnego utworu The Beloved „Sweet Harmony” przyspieszony i przerobiony na rzecz do tańca, oto melodyka jak z „Hotelu California” Eagles.
Najlepsze momenty „After The Disco” to taki właśnie szczerbaty pop ze złotym zębem i brokatem w uchu. Z początku chłonąłem każdą sekundę tej płyty. Pod koniec opatrzyły mi się podobne do siebie rytmy Danger Mouse’a, a Mercer zamulał niemiłosiernie. Wciąż jednak tropiłem nawiązania do lekko obciachowych rozwiązań w rodzaju trąb Roberta Palmera („Closer”) czy beegeesowego zawodzenia („Holding On For Life”). Wszystko to opowiedziano już tysiąc razy, ale to nie przeszkadza. Nowy album Broken Bells powstał po to, by nie przeszkadzać. Nie traktujmy go zbyt poważnie. I wierzmy, że Danger Mouse nie wejdzie na głowy U2 na ich nowej płycie.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 7/2/14