Kolejny powrót (po Arcade Fire) i kolejny dowód, że w Kanadzie jakoś ciekawiej niż w Stanach. Więcej relaksu i więcej możliwości. Jeśli nie załapiesz się na hokeistę w NHL, to zawsze znajdzie się miejsce w Broken Social Scene (na ogół od 12 do 18 etatów). Ich sezon mija się z hokejowym – to wiosna, lato i wczesna jesień.
Przez parę lat była cisza. Cisza w obozie BSS przerywana pojedynczymi płytami, na których oni tak naprawdę z grubsza grali razem, z tym że wymyślał jeden, a efekty oznaczali hasłem „Broken Social Scene Presents”. Tak wyszły fajna „Spirit If” (Kevin Drew) i średnia „Something For All Of Us” (Brendan Canning). Teraz niezłe recenzje zbiera „Forgiveness Rock Record”. Jaka zajebista szkoda, że w tym roku wiosna nie raczyła zajrzeć, gdyż to do niej służy ta płyta.
Krótko mówiąc, kilka lat temu zacząłem słuchać tej orkiestry, bo jeden film w sieci – zimowa podróż kurierów rowerowych przez Nowy Jork – był opatrzony ich piosenką. Którąś z płyt kupiłem na aukcji, miała jeszcze naklejkę z antykwariatu w Stanach. Melancholia wyłazi z Broken Social Scene zawsze i zewsząd – nie tylko mi! – na nowej płycie najwyraźniejszym jej znakiem jest „Sentimental X’s”, odstający od innych kawałków i zarazem skupiający w sobie promienie od nich idące. Albo takie „All To All”, też kobiece, podszyte elektroniką. Oba rozedrgane jak produkcje z ostatniego Portishead, ostrożne i zwiewne. Ale czy w ogóle wolno z czymkolwiek porównywać obie strony tego niby-równania? Nowe BSS trzeba by głosić na dachach, podobnie jak to jest z Portishead, mają zdolność zawieszania w powietrzu elektryczności, grania sepii, i tak dalej, i tak dalej.
Niezależne granie, gitary, troszkę czadu, trochę smęcenia. Świetny, szeroki „World Sick” na początek i luzacko oldskulowo gitarowy „Water In Hell” pod koniec. W środku różnie. Normalna sytuacja, więc po co komu sześćsetna płyta z taką muzyką i jeszcze pisanie o niej ze cztery miesiące za późno? Po to, że oni robią inaczej niż inni. O BSS pisano, że grają barokowy już nie pamiętam co, zdaje się pop albo rock. No więc bierzesz pierwszą płytę z półki pop/rock, drugą, ósmą i czternastą i tam nie ma tego, co jest tu. Te kilkanaście osób umie zagrać gęsto i mocno albo narkotycznie lekko i zwiewnie. Różnorodnie i zawsze z dobrymi melodiami, choć i nie to uważam za największą ich siłę. Dość starawe są te pomysły na granie, a z drugiej strony dymi z tego entuzjazm i radość grania, które dla mnie, chłopca z blokowiska w Polsce, są zjawiskiem rewelacyjnym. Polska ci tego nie da, kochanie. Podobnie jak ulubionego dla części fachowców przestawiania kloców i spalania się w kompilowaniu, które uprawiają tysiące artystów, ale kloce to nie jest moja ulubiona zabawa.
Czytając krajowe recenzje tej płyty (fachowców zaczytanych, jak sądzę, w pitchforku), odnoszę wrażenie, że młodzież niezupełnie dostała to, czego się spodziewała. W dodatku wina leży po stronie zespołu – jak mógł nie spełnić oczekiwań! Jedni mają pretensje, że to podobne do wcześniejszej roboty Broken Social Scene. Inni – że za mało podobne, a do tego słabe piosenki. Jeszcze kto inny uważa, że niepodobne, ale piosenki świetne i do tego wielki rozrzut stylistyczny. A poza tym za długa ta płyta. A mi się wydaje, że szacowni sięgnęli po tę płytę, bo im się jakoś podobały wcześniejsze. Bo mniej lat mieli i fajnie wtedy było, o mamo, jak fajnie...
Przykro mi, że teraz życie mniej jest kolorowe. Wciąż jednak zdarzają się niezłe płyty, z niezłymi pomysłami, dobrymi piosenkami i tym luzem, którego milimetry może się udzielą piszącym o muzyce. Bo inaczej gdy chuj weźmie wszystkie przyszłe wiosny, będę wiedział, do kogo iść po zwrot kasy.