Czytałem dziś rozmowy z Chrisem Cornellem. Redakcje podkreślają jego depresję, on sam próbował opowiadać o niej tak, żeby nie była piętnem. Nie zdawałem sobie sprawy, że był tak delikatny. Te kilka słów jest dla delikatnych ludzi.
Cornell cierpiał na depresję. Media może nadmiernie to eksponują, ale uderzyło mnie to, jak bardzo to akceptował. Podkreślał, że można być pogodzonym z depresją, ale wyraźnie oddzielał ją od nastrojów. W długiej rozmowie sprzed trzech lat, którą wydrukował teraz „Rolling Stone”, Cornell mówił:
I think that I always struggled with depression and isolation, so those could come out. I think that the mood of Seattle to me, and the way that I always interpreted that mood was something that was always a little bit introspective and dark. And I wouldn’t say „depressing,” but introspective in a way that could be moodier and darker. (...) No matter how happy you are, you can wake up one day without any specific thing occurring to bring you into a darker place, and you’ll just be in a darker place anyway.
Mowa o czasach, gdy jako szef zespołu Cornell pracował nad płytą „Superunknown”, najpopularniejszą i chyba najlepszą w dyskografii Soundgarden. I tym samym Cornella, bo litości, jego solowe płyty były bardzo złe, a te z Audioslave kompletnie niepotrzebne. Wtedy, na początku lat 90., wychodziły mu bardzo dobre piosenki, ale opowiada o nich skromnie.
Uwielbiałem tę płytę, chociaż może nie samego Cornella, który zdawał mi się lalusiem i najbardziej typowo rockową z wielkich postaci Seattle. Tyle że jako wczesny nastolatek nie przepadałem za Pearl Jam ani za Nirvaną. To znaczy lubiłem w różnych momentach różne okresy zespołów z Seattle, ale nigdy cały przekrój. Wnerwiało mnie łagodne „Ten”, nigdy nie podobało mi się „Facelift”, czasem wolałem „In Utero”, kiedy indziej „Incestiside”, to się zmieniało. A „Superunknown” słuchałem dużo, nawet gdy jeszcze nie umiałem wymówić tego tytułu. Już oswojony z niemym „k” nie przestałem słuchać. W dodatku gdy cofnąłem się o płytę, a nawet dwie, Soundgarden też był dobry.
Muzykę z Seattle poznałem przez MTV i osiedlowe sklepy z kasetami, było kilka takich na Jelonkach. Później zgłębiałem temat w salonie muzycznym na Muranowie firmowanym przez Radio Wawa („płyty, kasety, rockowe amulety”), a w końcu Dziuplę na Pradze („sprawdźcie tę kasetę zespołu Gossarda”). Kwitło przegrywanie kaset od kolegów, pokazały się pierwsze płyty o wartości paru tygodniówek. Te też kopiowałem na kasety, np. „Jar of Flies” z 1993 r., więc była to głęboka podstawówka. Gdy wchodziły empetrójki, było już po Seattle, już żarła je śmierć.
Słuchałem więc Cornella w czasach dorastania. Nic nie miałem w głowie, słuchałem kasety z książeczką otwartą na tekstach, „Fell on Black Days”, „The Day I Tried to Live”, „Let Me Drown”, „Black Hole Sun”, „Like Suicide”. Jestem pewien, że byłem wtedy znacznie bardziej beztroski niż teraz. Nie dolegał mi żaden smutek. Nie zdawałem sobie sprawy, że te tytuły i teksty to nie jest tylko taki styl. Następny stary wywiad, z 2006, w którym jest sporo pozytywnego przekazu, ale też słowa:
I was depressed for a long time. If you’re depressed long enough, it’s almost a comfort, a state of mind that you’ve made peace with because you’ve been in it so long. (...) I’ve always been my own worst enemy in terms of having a negative attitude towards myself and what I could achieve.
To wszystko delikatne, nawet wstydliwe kwestie. Mam nadzieję, że ta rozmowa z „Dużego Formatu” z psychiatrą prof. Filipem Rybakowskim komuś pomoże. Właściwie to ona poruszyła mnie na tyle, że zajrzałem do starych wywiadów z Cornellem. Jest w niej mowa o rzeczach szokujących i prostych, ale dla mnie trudnych:
Odstawiamy używki, śpimy o regularnych porach, kilka razy w tygodniu uprawiamy sport, odżywiamy się zdrowo i o stałych godzinach. Nie pracujemy po pracy. Nade wszystko dbamy o relacje z bliskimi. To są po prostu podstawy zdrowia. (...) Jeszcze jedna ważna rzecz. Dostrzeganie znaczenia we własnym działaniu. Warto robić w życiu coś, co naszym zdaniem ma sens.
PS Może najważniejsze jest odkrycie, że w ostatnim zdaniu stoi „naszym zdaniem”. Nikt inny tej refleksji nie dokona i nikt inny nie powinien się wcinać.