Od premiery mija już dobre pół roku, ale trzeba pisać o zjawiskach takich jak Co, czyli Maciek Kujawski. Zjawisko na etapie pierwszej płyty („!Comoc”, wyd. !mik.musik!, 2004) dostrzegł ponoć kultowy (!) brytyjski (!) magazyn „The Wire”. Teraz naczytałem się o powrocie do hip-hopu, do jego dekonstrukcji i „doskonałej” dla niego alternatywy, ale posłuchawszy, zorientowałem się, iż pan Maciek zrobił na komputerze płytę bardzo długą i jednorodną.
Szumnie zapowiadana awangarda została tak skrzętnie schowana, że ciężko ją znaleźć. CTRL+C, CTRL+V – i jeszcze raz, i jeszcze raz. Gdybyż Kujawski miał pod ręką Amigę z FastTrackerem... A tak dłużyzna wyszła i nuda. Odmianę przynosi jeden z nielicznych utworów z wokalem – ostatni, „Raw”. Funkcjonuje w nim coś w rodzaju refrenu i zwrotki, wydaje mi się, że łamanie przyzwyczajeń mitycznego awangardowego słuchacza w tę stronę jest dobrym pomysłem. Głos też brzmi tu lepiej niż w utworze tytułowym (tu mocno przetworzony) lub w „O”. Zaskoczenie na koniec płyty. Lepiej późno niż wcale.
Gdyby w tym kopiowaniu i klejeniu był cień szaleństwa, patologii czy zwyczajnej, codziennej schizofrenii... Niestety, „Verge” jest tak nudne, anemiczne i bezcelowe, że aż chce się posłuchać wspólnej płyty Piaska i Seweryna Krajewskiego bądź najgorszych utworów One Million Bulgarians. Nieciekawe sample, szablonowe bity, nawet interesujące, lecz wciąż te same filtry i te starania o stworzenie aury – nie wiem, co to miało być – tajemniczości czy odhumanizowanej, automatycznej planety, może wnętrza jakiegoś szalenie nietypowego człowieka. Może.
Autor płyty błądzi, gubi się w labiryncie dźwięków, który sam stworzył, i nie może znaleźć wyjścia. Isan to nie jest. Aphex Twin również nie bardzo. Coś tam stuka, coś bzyczy, jest to starannie wymierzone, tu i ówdzie jakiś nietypowy złamany rytm – ale tak jest od dziesięcioleci, odkąd muzykę robi się na komputerach, które skuteczniej niż ludzie trzymają przykazany bit. Niezrażonych bezbarwnością muzyki Co raczej nie przekona obleśny tekst „O” (kanibal zjada kobitkę, na którą od dawna miał apetyt) podany przez zamierzenie słaby, prawie dziecinny głos. Opis brzmi interesująco, ale nawet to wychodzi przeciętnie. Nieliczne na „Verge” teksty powodują ostatnie już wzruszenie ramion. Historia morderstwa i systematycznego zjadania ofiary, wielkie mecyje. Pomysł daje sporo możliwości, ale słowa pojawiają się tylko w trzech czy czterech utworach. Powód dwujęzyczności tych paru tekstów również nieznany.
Mocne gówno. To coś męczy, gnębi, wibruje raczej nieprzyjemnie, co można uznać za spory sukces, przecież muzyka Co jakoś wpływa na słuchacza. „Verge” z łatwością osiąga poziom ostatnich płyt Depeche Mode i Massive Attack – na pewno w kategoriach nudy i dłużenia się nie jest gorsza. Być może dorównuje „Sounds Of The Universe” i „Heligoland”, jeśli chodzi o pustość. Są płyty, które najlepiej brzmią po skręceniu głośności do zera. Otóż największą, niebagatelną zaletą dzieła Co pt. „Verge” jest to, że można ją wyłączyć. To już coś. Zamiast „Verge” proponuję kupić jakieś wino, względnie bilet do zoo. Już wiosna!
Recenzja nie weszła do kwietniowego wydania miesięcznika „Lampa” i już tak zostało.