Na szóstej płycie wrażenie, że siostry Casady się powtarzają, jest dojmujące. Zrobiło się sporo artystów podobnych do nich: co drugi tworzy w domu, osiągnięcie efektu ulotności i delikatności stało się łatwe, ale te z górką dziesięć lat temu CocoRosie były objawieniem.
Pokazywały prawdę dla wielu dziś niedostępną, że warto iść pod prąd, nie trzeba się dostosowywać do innych, przeciwnie – należy pielęgnować swoją odrębność. Amerykanki w Paryżu na całe życie. Ich pierwsze nagrania, piękne i osobliwe, do niczego niepodobne, miały dwie sprzeczne ze sobą cechy: prostotę i dziwaczność. Na obecnym etapie ten kontrast siłą rzeczy się zatarł. „Heartache City” wygląda na sprzedawanie po raz kolejny tej samej cudownej maści na wszystko. Znowu Bianca wykłada swoje niekończące się strumienie absurdalnej i delikatnej poezji, zafiksowując się na przypadkowych wersach.
Warto posłuchać tej płyty dla dwóch utworów. Klasycznie dla sióstr sentymentalne „Lucky Clover” natychmiast wchodzi w głowę. Słychać w nim: „There’s no more lucky clover/ it’s the last september ever/ if you fall in love with me”. W dalszej części nie chodzi już o miłość, już prędzej o upływ czasu i utratę złudzeń, nadziei – opowiadaną właśnie tym zwykłym, prostym tonem.
Jeszcze lepiej wypada singiel „Lost Girls”. Nastrój jest lekko latynoski, relaksujący, jak u Devendry Banharta. Bianca gada swoje, Sierra śpiewa refren, a jest w tym mądre (i chyba rozbieżne z „Lucky Clover”) zalecenie: nie bój się, dasz sobie radę, zostaw za plecami sytuację, w której źle się czujesz. Dwuznaczny refren: „Stick out your thumb and lift up your skirt/ someone’s gonna stop here soon” sugeruje, że nie ma co się wstydzić wykorzystać swojej przewagi.
W tym momencie cudowna maść CocoRosie zaczyna działać – gdy Casady biorą na siebie rolę doświadczonych, może lekko pokiereszowanych starszych sióstr, są prawdziwe. I dobre.
Tekst ukazał się 14/10/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji