Serwisy Pitchfork i The 405 twierdzą, że to płyta leniwa, mglista. Że jej autor śpiewa niewyraźnie, nie wiadomo, o co chodzi, kim są bohaterowie, że piosenki się snują, rozpływają bez konkluzji. Nie mogą dziennikarze zrozumieć Nowozelandczyka, a chcą bardzo.
Tymczasem na swoim czwartym albumie Connan Mockasin jest jeszcze lepszy niż zawsze. Łamie zasady indie rocka, kanony niezalu, ignoruje tablice z dziesięciorgiem piosenkowych przykazań – a do pomocy po raz pierwszy ma bardzo przyjemny zespół. Gra bębnów, basu i gitar jest w punkt.
Kiedy Mockasin jęczy „Last night you just blew me away” w „Last Night”, to jest w tym i Prince, George Michael, ale rzecz pada daleko od piosenki miłosnej, bo na doczepkę jest tu smutny Rumun z piosenki Kazika. Melodia śpiewana basowym „ba, ba, ba” to już Frank Zappa, a do tego jest przecież jeszcze lekko rozstrojona gitara Mockasina i uroczysty, oczywiście niepasujący talerz typu ride. Nie muszę dodawać, że utwór snuje się przez pięć minut. To takie koślawe r’n’b.
Mockasin to Mac DeMarco z ludzką twarzą, bardziej odjechany, chociaż mniej cool, albo Cass McCombs bez przynudzania. Jego psychodeliczne, spowolnione piosenki rodem z prowincjonalnych radiostacji lat 70. są pokrewne dziełom tych dwóch ulubieńców niezalowej publiczności, Nowozelandczyk jest jednak zabawniejszy. W dodatku nie brak mu bezczelności: zaprosił do śpiewania Jamesa Blake’a (tylko niezawodny serwis The Quietus dostrzega, że występ Blake’a w „Momo’s” to najsłabszy moment płyty; inni zachwyceni), nagrał płytę „na żywo”, ale dwa lata temu, no i twierdzi, że album jest dziełem bohaterów melodramatu „Bostyn n’ Dobsyn”, który sam wyreżyserował i w którym zagrał (premiera w londyńskim Barbican 3 listopada).
Ta dziwność jest tak kochana, że trzeba ją przytulić.
Tekst ukazał się 2/11/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji