Muzyka na czarną godzinę – to znaczy na wieczór, prawie noc. Wyjątkowo muzykalny Conner Youngblood stworzył płytę cichą, intymną i w sposób dowodzący dojrzałości nieprzeładowaną dźwiękami.
Nie bał się pomieszać na niej typowych akustycznych ballad z utworami zaaranżowanymi na elektronikę, włącznie z autotune’em. Wokal 28-letniego debiutanta sprawia wrażenie unoszącego się parę metrów nad spokojną taflą muzyki. Podobnie całe „Cheyenne” nie wciska się słuchaczowi w uszy; to kojąca, nieinwazyjna muzyka z impresyjnymi tekstami.
Magazyn „Vice” nazwał tę płytę „emocjonalnym dziennikiem podróży”. Youngblood urodził się w Teksasie, studiował na prestiżowej uczelni Yale, a mieszka w stolicy country – Nashville. W haśle opisującym jego album chodzi jednak najpewniej właśnie o teksty. Sprawiają one wrażenie zszytych naprędce skrawków notatek, typu: „And I know you’ve got your subtle ways/ The hooded crow is here to stay”. Tu chodzi chyba tylko o brzmienie słów, bo na pewno nie o sens.
Youngblood jakoś pasuje mi do polskich fanek i fanów. Tu się lubi takich śpiewaków z charakterem, ale też z tajemnicą, jak Kortez, Piotr Zioła czy Ralph Kaminski, a z zagranicznych Fink albo Bon Iver. Chciałbym, żeby został doceniony, dodaję więc Youngbloodowi premię za bycie debiutantem.
Tekst ukazał się 28/9/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji