Jego zespół Bright Eyes jest raz lepszy, raz gorszy, ale często zmanierowany. Jak rodzisz się w Nebrasce i jedziesz do Nowego Jorku robić karierę w złotych czasach alt country, to wiadomo, że cnoty nie zachowasz. Nurt się już przejadł, a 34-letni Oberst odłożył na półkę wszystkie składy, by wreszcie wydać coś podpisanego wyłącznie własnym nazwiskiem.
Ma przeciętny głos (wciąż brzmi jak chłopaczek), w aranżacjach rżnie z Dylana, z country, z folku, ale jego najnowsze dzieło może się podobać. Jest dojrzałe, dopracowane.
„Upside Down Mountain” to muzyka drogi, pop americana. Ma wszystko, co trzeba: niespieszne tempa, doskonałe melodie i nieuchronne momenty wyciszenia, pauzy, oddechu. Ciekawie wypada „Desert Island Questionnaire”, w którym ucho Europejczyka odnajduje echa „Thatis Entartainment” The Jam. Natomiast „Enola Gay” nie jest prawdziwą „Enolą Gay” OMD o bombie atomowej, lecz dość błahym utworem z gitarą slide. Gdy Oberst sięga po instrumenty dęte i karaibską rytmikę („Hundreds Of Ways”), jest już bardzo dobrze, i to nie tylko dlatego, że jest zabawnie. M.in. w tej piosence produkuje się szwedzki żeński duet First Aid Kit, nawet bardziej pretensjonalny i „prawdziwy” od Obersta, ale wykonujący swą robotę perfekcyjnie. Oberst śpiewa: „What a time to live among the ashen remnants of a love/ that came before”. Teksty i śpiew, no cóż, psują tę udaną muzycznie płytę. Nie wskrzesi ona umarłych, ale pozwoli wziąć głęboki oddech żywym.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 30/5/14