Tyle filmów, których nie widziałem, a które winien byłem obejrzeć już dawno. Z drugiej strony grupa filmów, niekoniecznie arcydzieł, które w szkolnych czasach – wtedy gdy czasu było aż nadto – bez sensu oglądaliśmy po kilka, kilkanaście razy, tak bardzo nam się podobały. Tak trudne wydawało się życie bez nich. Chłonny, burzący się (kiedy, jak nie wtedy?) umysł lepiej chyba wyszedłby na jak najszerszym przeglądzie. Miałby się czego złapać, mógłby wpaść na zupełnie inne tory, inne tło miałoby dzisiejsze oglądanie filmów.
Teraz nie ma czasu. Częściej oglądam nowości w kinie, niż nadrabiam dawne straty w domu. Nie ma czasu. Pracuję albo jestem tak zmęczony po pracy, że nie mam ochoty i siły oddawać swoich uczuć i myśli niewydarzonym reżyserom z innego czasu i miejsca. Co oni mogą mi powiedzieć. Nie mam czasu, przepraszam, nie mogę, mówię do żulika, który dopiero się ze mną wita, i za jego plecami biegnę do nocnego, przede mną dwie osoby, robię zakupy, a gdy wychodzę ze sklepu, żulik wita się ze mną raz jeszcze, a może wciąż mam do czynienia z tym samym powitaniem sprzed paru minut. Nie mogę, nie mam czasu, spieszę się.
Między obiadem a kawą przypomnieliśmy sobie dziś monolog, który szalenie rozśmieszył Christophera Walkena. Próbowaliśmy wywołać nazwisko aktora, który ten monolog wygłosił. Nie umiem nawet powiedzieć, czy ta scena nagle nabrała mi barw, czy właśnie okazała się wyblakła. Głównie się okazało, że to film z innego życia. Osoba, z którą przypomnieliśmy ten monolog, sprawiła, że w ogóle obejrzałem film. To mogło być osiem, dziewięć lat temu, byłem umówiony z nową znajomą, która zażyczyła sobie filmu z miłością, strzelaniem i starymi samochodami. Poradziłem się kumpla. Dał mi jeden tytuł. Zdobyłem płytę, w wypożyczalni albo w dziale filmowym lokalnego marketu z rtv i agd. To było podwójne trafienie, bo film spodobał się i jej, i mi. Piliśmy wino.
Nie tylko rozmawiałem dzisiaj. Obejrzałem też film, który znałem z kina sprzed półtora roku, może dwóch lat. Leciał w telewizji, niektórzy to nazywają, że szedł, chciałbym umieć używać tego słowa. Wszystko było dobrze, gdy oglądaliśmy go w kinie, może wszystko było źle, nie wiem, pewnie było po prostu normalnie, czyli wspaniale. W życiu swoim jak u siebie w domu. Na pewno ten film bardzo mi się wtedy podobał. To była rzecz Paolo Sorrentino nakręcona po amerykańsku i w dużej części w Ameryce, nazwana u nas paskudnym tytułem – „Wszystkie odloty Cheyenne’a” – i przetłumaczona chyba od nowa pod kątem telewizji, bo gdy Sean Penn mówił „fuck”, w dole pokazywał się napis „cholera”. Nauczyłem się z tego tłumaczenia, że warto nazywać rzeczy po imieniu, zdania z siebie wypluwać i ufać instynktowi, bo dla każdego zdania jest tylko jeden właściwy zestaw słów. A nadawanie tytułów to też sztuka.
Dopiero teraz zauważyłem i usłyszałem szczegóły, które uciekły mi w kinie. Pamiętałem, że Bartek pisał o scenie pingpongowej, że jest jego ulubiona. Pamiętałem chrzęst kamyków, gdy Penn wychodził nad ranem z domu w Nowym Meksyku. Pamiętałem, że łowca w pikapie opierał się o kolano, nie pamiętałem, że wózek dwóch lasek w sklepie stał nieruchomo. Wydawało mi się, że jeszcze się toczył. Tak nie było. Nie skojarzyłem, że gdy on zajarał na lotnisku, to był pierwszy raz. Dopiero teraz to stało się jasne.
Nie uderzyły mnie tak mocno jak pierwszym razem te przeestetyzowane kadry. Przyzwyczaiłem się. Może dlatego mi to pasowało, że w dawnych czasach przeestetyzowane kadry, zatrzymane, nieruchome, jarały nas. Takie coś trzeba było obejrzeć jeszcze raz. I jeszcze raz.