Fajna nazwa i bardzo dobry singiel z nietragicznym wideo są największymi atutami tej produkcji. Wyobrażałem sobie więcej – dlatego że poleca to Vreen, który zna się na rzeczy. Nie ma przełomu, ale też nie ma tragedii, za to jest konsekwencja i wynikające z niej kłopoty i atrakcje.
Łatwo porównać Czechoslovakię do tzw. dokonań Vreena (Mateusza Kunickiego), bo to zespół, który tekstowo czy głosowo do nich nawiązuje. Wokalista Adam Piskorz podobnie mierzy się, jak to się mówi, z archetypem bohatera drugiego planu, statysty w życiach innych ludzi. Nic nie wychodzi, nic się nie dzieje. Dobrze słychać to właśnie w singlowym „Wakacyjnym”, gdy na prostym, bezpretensjonalnie sztucznym bicie artyści wertują album ze zdjęciami z wakacji nad morzem, polskim oczywiście.
Vreenowy refren: „Bambo bambo, czoko czoko/ mewa wydłubała oko” jest tak zrelaksowany, jak relaksować potrafi tylko Bałtyk. Oprócz gry w nostalgię Czechoslovakia gra też np. z Myslovitz: „sto lat temu jako pierwsi odsłonili nagie piersi”, i dokłada do tego podwójnie parówkowego młodzieńca: „tłusty grubas wyszedł z wody”. To jest właśnie różnica w stosunku do Vreena – gdzie kończy się nawiązanie i szydera, tam trudno im (CzS) wygenerować śmiech. Vreen, autor najlepszej płyty zeszłego roku, jest naturalny i czuły dla bohaterów. CzS jeszcze tego nie mają, trochę im do Vreena brakuje.
„Obrałem ziemniaki na obiad/ obrałem w życiu cel”. Raz lepiej, raz gorzej (fajna jest historia prezentu na komunię). Założeniem jest smętny bit, brzmiący raczej jak metronom niż perkusja (super), do tego śmieszne teksty (różnie z tym bywa) i gadka spod bloku na dwa głosy, umyślna amatorka, fatalna maniera (pasuje). Wydaje się , że muzycy świetnie się bawili przy nagrywaniu płyty. Ja się nudziłem (przy słuchaniu, nie nagrywaniu). Zespół robi utwory monotonne, wysłuchanie ich do końca to wyzwanie.
Najlepsze trwają po trzy minuty, niestety jest też parę koło siedmiu. W dzieciństwie, rzeczywiście, przygody przeżywa się mocno i długo rozpamiętuje, ale przecież „Made In” to raczej ich wykrzywione przez upływ lat wspomnienie niż odtworzenie w całości, punkt po punkcie. Gierki w skojarzenia, w swoim czasie tak jak ściemnione opowieści żelazny punkt kolonijnych i szkolnych wyjazdów (jeszcze przed wódką), to piękny trop, ale rozwinięty na tej płycie umiarkowanie.
Cały album trwa ponad 40 minut. Jeśli chciałbym czegoś szukać w muzyce, to na pewno nie klawisza „skip”. W przypadku „Made In”, niestety, jest on przydatny. Pierwsza komunia, Bałtyk ’85, dźwięk domofonu, gra w chowanego, obiad – jestem bardzo za tą płytą, ale dałbym radę bardziej.
Za to do atutów „Made In” zaliczam połączenie wątku dzieciństwa z wątkiem kształtowania się seksualności – fantazje, niepewność, pragnienie ukrycia się, sen, znów plaża. To plus całe to retro, plus cały ten dystans i prześmiewanie, plus jeszcze pewna sympatyczna obleśność tekstów – wszystko razem kieruje „Made In” w stronę miejsca i czasu znanego jako Lubiewo. Nie wiem, co na to koryfeusze popkultury gejowskiej, ale Czechoslovakia jest, hm, jakiego użyć tu słowa, co najmniej urokliwa.
Widziałem tu i ówdzie w recenzjach nadzieje, że drugi album będzie dojrzalszy, lepszy i w ogóle. Gdyby był, to Czechoslovakia przestałaby mieć sens. Tak jak jest – hardkorowo i bezwzględnie – jest OK. Wolałbym, żeby nie tępili tego ostrza: przegiętych wokali, obciachowych tekstów, kwadratowej elektroniki, umyślnie niedobrej produkcji. Bez któregoś z tych składników nie byliby sobą.