25. studyjna płyta w dyskografii Bowiego to jego powtórzony powrót. Poprzedni nastąpił niemal trzy lata temu, gdy ukazał się album „The Next Day”, i był nieprawdziwy. Dopiero na „Blackstar” artysta zagrał naprawdę ryzykownie i pokazał kolejną nieznaną wcześniej, niestety ostatnią, twarz.
Głównym partnerem Bowiego był przy płycie producent Tony Visconti, z którym muzyk współpracuje od... 1969 roku i „Space Oddity”. Obaj zasłuchali się w „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara, w którym zachwyciło ich to, że „można być jednocześnie w centrum stylistyki hiphopowej i na zewnątrz”, po stronie choćby jazzu. Visconti i Bowie zaprosili więc na „Blackstar” trzeciego muszkietera – saksofonistę Donny’ego McCaslina, lat 49.
Ten biały nowojorczyk razem z kolegami z jazzrockowego kwartetu wniósł na płytę zespołowe myślenie o piosenkach. Jak to u Bowiego – na pierwszym planie musi być jego charakterystyczny, dziś szlachetny głos. Jednak w znakomitym tytułowym singlu na pełne obroty wchodzi cały zespół, tu z udziałem Jamesa Murphy’ego z LCD Soundsystem, niedoszłego współproducenta całości. Prym wiedzie sekcja rytmiczna dająca przedziwnie akcentowany nerwowy puls, do którego podłączają się smyczki i punktująca całość chłodna elektronika. McCaslin gra tu ładne solo, zresztą wszystkie solówki na płycie nagrał w pierwszym podejściu.
Obiektem recyklingu obok materiału z musicalu „Lazarus” stały się dwa utwory z singla, który Bowie nagrał z orkiestrą Marii Schneider w 2014 r. – w nagraniu płyty nie mogła ona wziąć udziału. Szkoda, bo poszarpany rytmicznie utwór „Sue (Or In A Season Of Crime)” stracił na bogactwie brzmienia, zyskując tylko na głośności. Za to „ ‘Tis A Pity She Was A Whore” jest równie ostre jak dawniej, emocjonalne. Podobnie jak „Lazarus”, rzecz z innej bajki niż reszta płyty, nastrojowa, a wybitna dzięki połączeniu dramaturgii z klimatem żywego, swobodnego grania. „This way or no way/ you know, I’ll be free” – śpiewa tu Bowie, co najlepiej podsumowuje zarówno doskonały utwór, jak i całą płytę. I jeszcze oszukuje: „I’ve got drama, can’t be stolen/ everybody knows me now”. A przecież dziś wiemy o nim mniej niż kiedykolwiek – nie udzielił wywiadu i nie zaśpiewał publicznie od dekady.
Dla światowej krytyki Bowie to twórca nietykalny. Zawsze był mistrzem marketingu i autopromocji, dziś ma niezbyt wygodną artystycznie pozycję pomnika. Może dlatego radykalna muzyczna odmiana – nowa stylistyka, nowe miejsce, nowi muzycy – na tle dzisiejszej muzyki pop robi tak duże wrażenie. Facet trzy lata starszy od Zbigniewa Wodeckiego pokazał, ile w popkulturze znaczy osobowość i własny głos. „Blackstar” to gonitwa pomysłów: w „Girl Loves Me” Bowie śpiewa m.in. slangiem Nadsat z „Mechanicznej pomarańczy” i w polari, starym gejowskim slangu z Londynu. Dzięki muzyce i wysmakowanym, niepokojącym wideoklipom album jest porównywany do „1. Outside”, mocno awangardowej płyty sprzed 20 lat. Jest od niej lepszy. Takiego zakrętu Bowie nie wziął tak pięknie może nawet od „Low”.
Bowie, jak sam twierdzi, zawsze śpiewał o tym samym: alienacji, strachu, bezradności. Stworzył niezapomniane figury outsiderów, znaków ostrzegawczych na drodze ludzkości w stronę homogenizacji. Rozpędzony i mocno unerwiony „Blackstar” stoi trochę z boku współczesnych mód, daleko od popu. I bardzo dobrze. To niezła ścieżka dźwiękowa na czasy paranoi i niepokoju, czyli na nasz rok 2016.
Fragment tekstu, który ukazał się 7/1/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji