Niespodziewanie dla siebie znalazłem się wczoraj na koncercie Dawida Podsiadły.
Red Bull zaprosił, nie wiedziałem, że mają namiary. Facet dzwonił z tak pięknego numeru telefonu, że to mogła być tylko infolinia, ale odebrałem, dowiedziałem się. Nie jest moim ulubionym piosenkarzem Dawid Podsiadło, wiem, że reklamuje bank i whisky, może też telefony – chyba że to ten drugi – ale tyle razy w ostatnich dniach pytano mnie, jak mi się podobały jego występy na Torwarze, że postanowiłem spróbować. Zobaczyć ten błyszczący światek z bliska.
Na koncert można się było dostać tylko dzięki uzyskaniu bardzo dobrego wyniku w grze na smartfony, bohaterem tej gry był właśnie Dawid Podsiadło. Taka staromodna, niby ośmiobitowa, kolorowa grafika. Sympatyczne. Dali akredytację, ale głupio mi było tak iść bez grania. Jeszcze tam coś będzie a propos tej gry, a ja nie będę wiedział, o co chodzi. Zagrałem trzy razy, trzy razy uzyskałem 0 punktów. Mimo wszystko postanowiłem iść. Tenisista zaproszony z dziką kartą na US Open, osoba, która ma zapełnić fotel, żeby zdjęcia ładniej wyszły – nie jest to ważne. Zostałem obsadzony w wyjątkowych okolicznościach. Coś niespodziewanego przyszło.
Koncert był w Teatrze Narodowym. Na tym polegała przemyślność metody „bilet za dobry wynik w grze”. Dawid Podsiadło gra teraz wielkie halowe koncerty, trzy razy w Torwarze z rzędu, a tu miało być coś innego, specjalnego. Mała publiczność, 15 czy 16 rzędów razy 20 parę osób. Myślałem, że to w piątek, więc pasowało mi – będę miał blisko z teatru na śledzia, po drodze jest dobry sklep, czyli kwiaciarnia, żyć nie umierać. Okazało się jednak, że koncert jest w czwartek, ja mam dyżur, więc były nerwy – tylko zdążyć. Spóźniłem się, ale zdążyłem.
Przed koncertem podeszła do mnie jakaś starsza pani, pytając, a może twierdząc, że tu się wchodzi parami, czy ja wiem, jak tu się dostać – coś w tym rodzaju. To było dziwne, bo staliśmy wśród obsługi liczniejszej niż publiczność, a ona miała sprawę do mnie. Silne było wrażenie, że babka chce się wbić na krzywy ryj, a zupełnie nie była w wieku podsiadłofilskim. Może wybierała się na Gajosa, tylko pomyliła dni? Mimo wszystko był to sympatyczny moment, ale spieszyło mi się do tego, by uznali mi akredytację. Nie podtrzymałem konwersacji.
W holu na piętrze serwowano welcome drinki. Nie działo się to w formie kelnerów z tacami, lecz w formie barmanów obsługujących trzy kolejki – najkrótsza z nich była do mikstury z kiwi w składzie, więc nawet nie podjąłem próby. Jak to było w „Hydrozagadce” – prawdziwy mężczyzna nie pije alkoholu? W kolejkach stała głównie młodzież, sporo pryszczatych licealnych dzieciaków, ale najwięcej tej młodzieży czterdziestoletniej, z piosenki Dezertera, korpochłopców i korpodziewczyn od tego samego fryzjera. Niewiele tam zastałem osób starszych ode mnie, oj niewiele, choć już na sali usiadła przede mną sympatyczna czteroosobowa rodzina. Dzieci w słuchafonach. To znaczy, że nie będzie tak akustycznie, jak się spodziewam?
Co ja tam robiłem? Usiadłem w swoim 14. rzędzie, dumałem, trochę zbyt rozwlekle odpisałem w telefonie na życzenia świąteczne od niezbyt bliskiego wydawcy, robiąc z nich reportaż z miejsca zdarzenia, patrzyłem, jak sala się wypełnia, jak ludzie nerwowo skrolują. Maleństwa, szkolaki, dzieciaki, wiecznie młode studentokorporaki, ludzie wyglądający na jednoosobowe firmy medialne, modne osoby, które po prostu musiały tu być, rodzice dzieciaków, ciocie szkolaków. Wszyscy wiedli swoje życie w telefonach. Zostałem uprzedzony o zasadach fotografowania, transmitowania, nagrywania, powstrzymałem się od tego, ale w czasie koncertu obsługa śmigała między rzędami, stanowczo domagając się wyłączania urządzeń. Oni mogli nie znać moich uprawnień, ale ja znałem możliwości mojego telefonu.
Na początku i później w przerwach na kurtynie wyświetlano grafiki nawiązujące do gry. Były zabawne napisy, tu jest moment na oklaski, a tu na wyłączenie telefonów. Gdy się zaczynało, pomyślałem jeszcze o tym, czy ludzie, którzy wystukali najwięcej punktów w grze, siedzą w pierwszych rzędach. A może tam siedzą ci, którzy jako pierwsi osiągnęli jakiś pułap punktów?
Koncert był podzielony na cztery części po trzy-cztery piosenki. Tu muszę zaznaczyć, że nie piszę teraz relacji z koncertu, tylko jakieś tam parę wspomnień. Nie robiłem notatek. Listę utworów pewnie można znaleźć gdzie indziej. Nie mam porównania z Torwarem ani jakimkolwiek koncertem Dawida Podsiadły. Pierwsza część była rockowa, halowo-stadionowa, napompowana. Druga akustyczna. Trzecia „solo”, czyli Dawid Podsiadło grał na fortepianie i śpiewał, a później dołączyły do niego głosy ludzkie i w końcu nawet instrumenty. Czwarta część była znów rockowa, z przebojami, a potem bis.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że na basie u Dawida Podsiadły gra Jacek Chrzanowski z Heya i Dezertera, przypomniało mi się, że Hey się zawiesił, więc facet ma więcej czasu. Na perkusji był Marcin Ułanowski, prawdziwy mistrz i świetny człowiek, o ile się orientuję. Był też Kuba Galiński na klawiszach. Wszystkiego pięciu muzyków, trzy chórzystki, z których jedna grała na skrzypcach. Nie byli wystrojeni, nie mieli kostiumów, prędzej ubrali się na hasło „gama kolorów”: dżins, czerń, troszkę bieli. Ujęło mnie to, że wokalistki nie stały w szeregu niczym u jakiegoś Jamesa Browna, tylko dwie z jednej, trzecia, skrzypaczka, z drugiej strony. Ich ruch sceniczny był raczej naturalny, czasem nieporadny, spontaniczny.
Część akustyczna była najciekawsza, zwłaszcza te aranżacje afrykanizujące, trochę w stylu Paula Simona, w tej części był „Małomiasteczkowy” z wyeksponowanymi chórkami. Część solo też w porządku. Szczególnie piosenka „Lis” się udała, Dawid Podsiadło śpiewa tu moje ulubione z jego zdań, że „nie chciałem, ale teraz chcę”. Dobrze wyszła też „Nie kłami”, lubię ją za to, że jest otwarta, ale nie o niczym: „To nigdy nie powtórzy się, nie będę ciebie szukał w niej” (może za mocno w niej ryczał, ale uszło to). Chórki były świetne, może to kwestia ich odpowiedniości do sali teatralnej, przegłośnione instrumenty trochę gorsze. Należy odróżnić halę od teatru, udało się to połowicznie.
To chyba koniec relacji z koncertu. Z przyjemnością zobaczyłbym cały akustyczny set Dawida Podsiadły i zespołu, nie znam jego planów, ale za taką trasę po filharmoniach sporo zapłaciłaby pewnie i jego firma, i sponsorzy, i słuchacze. Wylazły dobre piosenki spod tej stadionowej pompy. To było dość świeże uczucie, że zwłaszcza na bisy ludność podniosła się i świętowała bardzo ekumenicznie: jedni machali czymś tam nad głowami, inni tańczyli na sto różnych sposobów, klaskali, piszczeli, śpiewali teksty. Każdy się ruszał inaczej. Albo wcale. Na niezalowych koncertach rzadko doświadczam takiego pospolitego ruszenia, może w ogóle go nie doświadczam. Tam jest to bardziej skodyfikowane. Na przodzie młodzi, czasem ktoś tańczy, bardziej z tyłu fanatycy śpiewający, którzy włączają się w tańce na przedzie przy ulubionych piosenkach, dalej obserwatorzy, w końcu starszaki ze skrzyżowanymi rękami. Tu, może dzięki temu, że byłem na końcu teatru, na górze, mogłem sobie popatrzeć, jak różne reakcje może nieść entuzjazm. Samotnie albo zbiorowo ludzie fetowali swoją zajawkę na Dawida Podsiadłę. Ot, w różnorodności siła.
Jest jeszcze on sam, bohater wieczoru. Wybierając się na to wydarzenie, spodziewałem się, że zobaczę nie wiadomo jaką osobowość, która gra zwykłe rockerskie piosenki, ale to potoczyło się inaczej. O piosenkach już pisałem. A Dawid Podsiadło... Miałem wrażenie, że jest bardzo świadomy wizerunku chłopca skromnego, ujmującego, zabawnego przez swoją nieporadność. Taki wymarzony zięć, a z drugiej strony typek, z którym dobrze pójść na piwo, bo więcej słucha, niż gada, ale jak już otworzy gębę, to głosi rzeczy ważne i ciekawe. Taki bez napinki. Na koncercie Dawid Podsiadło wydawał się lekko już zmęczony tym wizerunkiem. Przesterowywał go, doginał, mnożył razy pięć. Po sieciowemu zdradzał nadświadomość każdego słowa, dawał przypisy do różnych swoich niby to spontanicznych zdań, przypisy do przypisów, w taki sposób, żeby (wystudiowana może) nieporadność przełamywała się błyskotliwością. Był nadal swoim chłopakiem, ale odbierałem to tak, że jest jakaś persona, która wykonuje piosenki na scenie, do tego bardziej od niej przystępna osobowość, która wypowiada się między utworami i – takie są proszę państwa czasy – pokazuje, co jest za kulisami, jest dowodem na to, skąd te utwory i jakie może być „prawdziwe życie” persony scenicznej, jaka może być z nią rozmowa, a w końcu – że za tą osobowością gadającą, pełną wdzięku i prostoty jest jeszcze jeden facet, normalny, może mi najbliższy gość (normalny w sensie pokręcony, jak każdy). Jego jestem najbardziej ciekaw. I zdawało mi się momentami, gdy zmieniało się światło, że on tam jest taki, że widzę tego Zagłębiaka z dużym nosem, już nie śmieszkującego nerwowo, tylko starającego się po prostu śpiewać i być tam, gdzie jest. Taką kochaną mordę. Może to było to, co w nim jest.
Ty weź lepiej zmień tego Ślązaka na Zagłębiaka, zanim będzie dym ;)
Oh damn jaka wtopa. Skąd to się bierze?