„Have no fear, De La Soul is here” – to słowa ze skitu (rodzaju przerywnika) „You Go Dave” z nowego albumu wujów nowojorskiego hip-hopu. Sama prawda: do ostatniej chwili nie obawiałem się, że przekroczę termin wysłania recenzji do redakcji.
Mało kto umie grać tak lekko, melodyjnie i bujająco jak De La Soul. Działająca od końca lat 80. grupa prace nad pierwszą od 12 lat płytą zaczęła od internetowej zbiórki. Do nagrań trio zaprosiło samych tuzów. Jednym z singli roku jest „Pain” ze Snoop Doggiem, świetnie brzmi liryczny Usher w „Greyhounds”, prawdziwy popis dają kobiety – Jill Scott („Genesis”) i Estelle („Memory Of...”). Są też jednak na „And The Anonymous Nobody” pokręcone utwory śpiewane przez Damona Albarna, Davida Byrne’a czy oniryczne „Drawn” z udziałem Little Dragon, przedstawicieli europejskiego synth popu. Palce lizać.
Wszystko to ma sens, nie jest pustym pieszczeniem ego De La Soul. W epoce płyt o ambicjach „albumu wszech czasów”, jak dzieła Kanye Westa albo Kendricka Lamara, „And The Anonymous Nobody” może się wydawać konserwatywne. Czyżby w hip-hopie ważniejszy od malowania panoramy stosunków społecznych w XIX, XX i XXI wieku, koniecznie z Bogiem, historią i niewolnictwem w tle, był rytm, rym i taniec, mądrość i żart? Co za zaskoczenie, co za ulga.
Tekst ukazał się 26/8/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji