Do indierockowej galerii sław weszli albumem „Transatlanticism” z 2003 r., bardzo lekkim, przechodzącym obok po latach rozczarowującej „nowej rockowej rewolucji” z tamtego okresu. Teraz Death Cab For Cutie, grupa z chłodnego stanu Waszyngton, wydała ósmą płytę „Kintsugi”.
To słowo oznacza tradycyjny japoński sposób naprawiania zniszczonej ceremiki za pomocą cennych kruszców – a efektem jest coś bardziej wartościowego niż pierwotnie zniszczony przedmiot. „Kintsugi” to pierwszy ich album niewyprodukowany przez Chrisa Wallę, który wziął jeszcze udział w nagraniach jako członek zespołu.
Podobnie jak na ostatniej płycie, Death Cab For Cutie nie szaleją tu z gitarami. Może na początku albumu: w „Black Sun” jest przesterowana solówka, przebojowo brzmi napędzane zfuzzowanym motywem „The Ghosts Of Beverly Drive”, ale nad tym utworem krąży już duch a‑ha czy innego U2. Tylko że po tym raźnym początku „Kintsugi” staje się niespieszne, zdominowane gładkimi brzmieniami klawiszy – charakterystyczne partie gitar DCFC zbyt rzadko rozkłuwają te sterylne powierzchnie. Od zespołu Bena Gibbarda nasłuchaliśmy się tego już pod korek.
Do tematu „Transatlanticism” wprost wraca „Little Wanderer” traktujące o odległości dzielącej kochanków – adresatka słów wokalisty jest to w Tokio, to w Paryżu. Nastrojowe „You’ve Haunted Me All My Life” próbuje rozegnać smętki rozpogłosowaną partią gitary, bębnami i delikatnymi klawiszami. Folkowe „Hold No Guns” stawia na zupełnie inne brzmienie – jest tylko głos Gibbarda i ciepła akustyczna gitara.
Prawdziwe cuda dzieją się w trzech czwartych płyty. Otulone wyrazistymi klawiszami „Everything’s a Ceiling” to czysty pop, ale w kiepskim guście, jakby z odrzutów niesławnych The Killers. Za chwilę „Good Help (Is Hard To Find)” idzie krok dalej. Milutkie gitary tu i ówdzie, a wokół przełom lat 80. i 90., spóźnione o parę lat dyskotekowe przeboje. Ben Gibbard śpiewa delikatnie i przy tak ułożonej muzyce brzmi jak Bernard Sumner z New Order. Dalej na płycie jest już bez zaskoczeń, ale te dwa numery wprawiają w zadumę nad tym, dokąd zmierza ten zespół.
Serwis NPR twierdzi, że „Kintsugi” to rozstaniowa płyta o rozpadzie małżeństwa Gibbarda z aktorką i piosenkarką Zooey Deschanel. A może słuchać jej jak historii zespołu próbującego trzymać się w kupie? Według krytyka tak byłoby lepiej, tylko że moim zdaniem zespół raczej ten rozpad obserwuje, niż mu przeciwdziała. Death Cab For Cutie są razem już 17 lat, umieją pisać piosenki. Nie mam nic przeciw temu, żeby ich smętna melancholia brzęczała gdzieś w tle przez kolejne 17, ale do zachwytu ich obecną formą bardzo mi daleko. Okoliczności sprawiły, że mogli nagrać coś naprawdę znaczącego i wyrazistego. Tę szansę zmarnowali.
Tekst ukazał się 5/4/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji