Patykowaty, cierpiący na zespół Marfana Bradford Cox, rocznik ’82, już jako dzieciak postawił na muzykę. Wydawał płytę za płytą, puchło udostępniane w internecie archiwum piosenek. Tak było do momentu, gdy w zeszłym roku dyktatora zespołu Deerhunter przejechał samochód.
Odratowany wynurzył się z potoku muzyki. Zaczął robić mniej, ale moim zdaniem lepiej. Siódma płyta dawniej noiserockowego Deerhuntera jest lżejsza, bardziej melodyjna – najlepsza. Deerhunter wyszedł z garażu. Pieczołowita produkcja nie zabiła piosenek: „Fading Frontier” mieni się brzmieniami gitar, klawiszy, przeplata rytmy mechaniczne z żywą perkusją, elektroniczne drony z samplami i zawirowaniami syntezatorów. Biały funk singla „Snakeskin” miesza się z popem z lat 60., i psychodelią.
Cox lubi tempa przeciągającego się kota, zachwala poddanie się życiu. „I’m living my life/ I’m off the grid” („Living My Life”), śpiewa ze słodyczą Lennona. Jest też o wypadku: „Jack-knifed/ on a side-street crossing/ I’m still alive/ and that’s something” („Breaker”). Nowe życie! Boi się, że sczeźnie porzucony w domu starców, ale mówi o zrzuceniu starej skóry, powtarza „what is wrong with me” („Carrion”), jakby się zaciął, ale chodzi nie o zadręczanie się, lecz wyzwolenie. Zdanie kiedyś z desperacją powtarzane przez Cobaina brzmi euforycznie. Piękny album.
Tekst ukazał się 23/10/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji