Najbardziej z produkcji lidera zespołu Bradforda Coxa lubię jego solową twórczość pod nazwą Atlas Sound. Tam jest spokojniejszy, wędrujący poza czasem, retro i futuro naraz. Artysta ma też jednak powód, by prowadzić regularny rockowy zespół – Łowcę Jeleni właśnie.
Bardziej bezkompromisowe, ostre brzmienie, no i szyk występowania na koncertach. Obecnie zespół gra na trzy gitary, niczym jakiś ocalony w dobrym momencie Radiohead albo Modest Mouse.
Rafał Stec napisałby, że Cox wydaje płyty nałogowo, jest ich zatrzęsienie, a każda bardzo dobra. Ta najnowsza – kto wie, czy nie najlepsza. O szóstym albumie Deerhuntera, „Monomanii”, Cox powiada, że to jest „nocturnal garage”, wspomina o rock and rollu, ale najciekawsze są te momenty, gdy gatunki i rodzaje mieszają się mu i przechodzą z jednego w drugi. No bo rzeczywiście, jest tu surowy, rytmiczny Bo Diddley, blues, amerykański folk, Bob Dylan, cała tradycja Stanów, ale są też ślady glam rocka. I ten garażowy rock – coś z luzu Pavement, coś z gitarowej psychodelii Sonic Youth. Brzmi to jak zrobione od niechcenia, ale jest świetnie pomyślane.
Trudno o artystę, który z łatwością Coxa tłukłby tyle tak dobrych piosenek. Na płytę wybiera kilkanaście z kilkuset. I słucha się tego z zachwytem, co rusz łapiąc w locie szczękę, słucha się z poczuciem, że facet naprawdę się wystarał. Zuch. Chodzi za mną taka fraza: „everything is the same as it was/ but now there’s nothing left to change”. Ładna i pasuje do tej księgi amerykańskiego rocka.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 10/5/13