Działający od 30 lat Dezerter przypomina, jak się grało w Jarocinie. Ten niedoskonale nagrany koncert, krążący już w latach 80. na wydanej przez sam zespół kasecie, ma dwie ważne zalety.
Przede wszystkim pokazuje kawał historii polskiej muzyki zbuntowanej. Na festiwalu zwanym dziś „wentylem bezpieczeństwa” organizatorzy prowokują widownię. Przed koncertem zespół w imieniu widzów prosi o polanie wodą klepiska pod sceną, nad którym w sierpniowym upale unoszą się tumany kurzu. Organizatorzy odmawiają, każą grać – „bo jak nie, to w lesie czeka dwa tysiące zomowców, którzy chętnie rozpirzą festiwal”. Zaczyna się koncert, a pod sceną – zadyma. Walter Chełstowski, szef festiwalu, przerywa, żeby utemperować punkowców. Jest nerwowo. Z kolei Dezerter przestaje grać jeden z utworów w połowie, żeby można było wyłowić prowokujących bójki.
Chełstowski mówi dziś, że z Jarocina publiczność wyjeżdżała „naładowana wolnością”. Na pewno nie przez organizatorów – którzy pod sceną wydzielili jedną strefę dla punkowców, drugą dla całej reszty – lecz przez zespoły. Muzycy są bardzo pomysłowi: dla zabicia czasu potrzebnego do zmiany zerwanej struny czytają równolegle dwa komiksy o kapitanie Klossie. Taka gra z systemem, której częścią była współzależność – bo przecież zbuntowane zespoły miały próby w studenckich klubach.
Druga ogromna wartość „Jeszcze żywego człowieka” to energia. Dezerter to działający od 1981 rówieśnik Sonic Youth, Metalliki i Lombardu. Gra do dziś, a w chwili tamtego koncertu miał na koncie jeden wydany singiel i występy na dwóch wcześniejszych Jarocinach. Wchodzą, grają pełną parą 26 utworów, same punkowe klasyki. Gdzieś w połowie, może w dwóch trzecich koncertu zespół uzyskuje taką drapieżność, taki ogień, że nie da się tego opisać. Szczęście, że nie ma filmowej rejestracji tego występu (a przez awantury na początku nawet fotograficznej dokumentacji), bo sama wyobraźnia wyświetla piekło łamane przez zamieszki. Jednocześnie zespół jest przytomny, nie naiwny, pewny swoich umiejętności i przesłania (pacyfizm, samoświadomość, nieufność do władzy i mediów). Swoją drogą umieszczone we wkładce zdjęcia dezerterów uświadamiają, jak młodzi oni wtedy byli. Nie ma punk rocka nie tylko bez buntu i samodzielnego myślenia, ale także bez młodości i bez konfrontacji.
- To był chyba najlepszy okres w dziejach polskiej muzyki, zwłaszcza undergroundowej. Mieliśmy bardzo dobre artystycznie zespoły reggae’owe, zimnofalowe i punkowe, i to w bardzo wielu miastach, nie tylko w Warszawie – mówi dziś Krzysztof Grabowski, perkusista i tekściarz zespołu. – 1984 to moment największego entuzjazmu. Dezerter próbował zmieniać rzeczywistość, a nie poddawać się jej, byliśmy z tej pozytywnej strony punk rocka.
Zespół wydał dwie kasety, później w Stanach wyszła płyta „Underground Out Of Poland”, a następnie oficjalnie, jeszcze w PRL‑u, albumy „Kolaboracja” i „Kolaboracja II”. Te nagrania i „Wszyscy przeciwko wszystkim” (1990) to kanon Dezertera. Gdy komuna upadła, punkowe zespoły zaczęły wydawać płyty w legalnym obiegu, bez cenzury, i to już nie było to samo. Tak jak w polityce zabrakło wyrazistego przeciwnika, którego trzeba było przechytrzyć, którego hipokryzję trzeba było dezawuować – i skończyła się jedność „załogi”. Na koncertach już w latach 80. pojawiła się tępa agresja, którą podsycała władza. W nowych czasach przekaz zespołów z jednej strony był podawany za bardzo wprost, z drugiej – ugrzązł w poprawności politycznej. W dodatku do Polski wlała się szerokim nurtem muzyka zagraniczna i krajowy bunt spowszedniał. Dlatego „Jeszcze żywy człowiek” to fajna pocztówka ze starych dobrych czasów, gdy jeszcze było jasne, dla kogo i po co w ogóle warto robić zbuntowaną muzykę.
W latach 80. zespół puścił w obieg kasetę z nagraniem tego koncertu. W końcu listopada do kompletu dołączy wydanie na dwóch winylach (wyd. Pasażer).
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 18/11/11 pod tytułem „Dezerter 1984. O, roku ów!”