Przemysł upada muzyczny, rynek płytowy oraz cierpliwość słuchaczy. Są coraz lepsze sposoby wydawania pieniędzy, chciałbym napisać o mnóstwie płyt, które do mnie przychodzą, ale napisałem o Dianie Krall. Wydała właśnie płytę i gra koncert w Warszawie. Świetny powód, nie?
Gra koncert w Święto Niepodległości, w samej Kongresowej, w pałacu. Byłem tam kiedyś na premierze filmu o punk rocku mocno dofinansowanego przez państwo. Okazało się, że o buncie opowiada tam Kora, był też chyba Mogielnicki, głowy nie dam. Niech ktoś mi jeszcze powie, że miejsce Diany nie jest w moim pamiętniczku.
Piszę o koncercie Diany Krall, bo ona jest nie tylko do słuchania, ale też do patrzenia. Lista osób zajmujących się jej wyglądem podczas sesji zdjęciowej do tej płyty jest tak długa jak lista grających tu muzyków. Nie ma wakacji, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik (ładne sformułowanie). Jak stylistka, to najlepsza (Colleen Atwood), jak fotograf, to taki, co nie spieprzy roboty na zadany temat (Mark Seliger). Zadany temat to lata 20. i 30., bo to z nich pochodzi większość utworów z „Glad Rag Doll”.
Diana Krall jest samotna i smutna. Bierze więc swój głos i czar w garść i zaprzęga je do roboty. Piosenki, które upodobała sobie na tym albumie, muszą być równie piękne jak ona, lub odwrotnie. Diana przenosi się w inny wymiar, do gorących i wyrazistych czasów, w których rynku muzycznego i cierpliwości słuchaczy, zdaje się, jeszcze nie było. Czasów różnych od nam współczesnych, bez tych wszystkich zbędnych rzeczy, którymi żyjemy.
Przenosi się więc z charakteryzatorką i fotografem 80 lat wstecz, a ja słucham (a najlepiej, gdy my słuchamy) „Glad Rag Doll” w niedzielne popołudnie. To lek na skołatane nerwy, te miłosne piosenki, te straty, tęsknoty. Dobrze, że nie śpiewa „Mad About The Boy”, bo całe osiedle rzuciłoby się z loggii w asfaltowy ocean. Ile jeszcze będzie w tym roku słonecznych sobotnich przedpołudni? Czy coś nas jeszcze czeka? Dlaczego ciągle pada?
No tak, jak już gra, to w Kongresowej, a za bilet zapłacisz jak za zboże – zapomnijmy o tym na moment. Ona robi muzykę i koncerty dokładnie tak, jak chce. Produkcja płyty: T‑Bone Burnett, gitara Marc Ribot, duże nazwiska, superprodukcja. A brzmienie tak autentyczne, bliskie, delikatne jak u niezależnych artystek nagrywających się w najmniejszych pokojach najmniejszych mieszkań nie największych miejscowości.
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś moje drogi z Dianą się skrzyżują. Ten jeden raz był jednak dużą i przyjemną niespodzianką. A poza tym, ej, jej mężem jest Elvis Costello.