Debiutujący płytą „Pizza” sekstet Die Flöte śpiewa po angielsku piosenki żywcem wyjęte z najlepszych lat amerykańskiej gitarowej alternatywy. Ich muzyka mocno różni się od dobrze przyjmowanego w Polsce brudnego rocka w stylu Kaseciarza czy Wild Books.
Co skrywa tekturowe pudełko z napisem „Pizza”? Oczywiście odpowiedzi na wszystkie pytania, których nie chciałeś zadać polskiej muzyce. Umieją grać, umieją pisać piosenki, są bezpretensjonalni i niechlujni, ale szykowni. Zespół Die Flöte z Krakowa nagrał płytę już okrzykniętą doskonałym przeglądem amerykańskiej muzyki gitarowej rodem z lat 90. Tak przynajmniej próbują ją sytuować w polskim krajobrazie krytycy muzyczni.
Zgadzam się, ale dorzucam swój składnik. Nie mniej niż dźwięków spod znaku Built To Spill czy Weezer jest tutaj nawiązań do tego, co starały się robić polskie zespoły w rodzaju nieistniejącego już The Car Is On Fire – choćby w rozwiązaniach harmonicznych czy melodycznych. A starały się, według mojej oceny, żeby coś wynikającego z rocka nie bało się ani historii muzyki XX wieku, ani postrocka, żeby ważne były faktura dźwięku i brzmienie, a nie same piosenki. Chciały pokazać, że z gitar i klawiszy można wyciągnąć znacznie więcej niż zwrotkę, refren i solówkę.
„Pizza” jest wysokoartystycznym produktem, dobrem luksusowym, zwłaszcza w porównaniu z wyluzowanymi, „szybkimi” produkcjami Kaseciarza albo Wild Books. Miałbym ochotę przywołać tu raczej nazwę Armando Suzette, ale sama się przywołuje – z pięciorga członków tej grupy trzech stanowi połowę podstawowego składu Die Flöte, czwarty jest producentem, a piąta śpiewa chórki.
Ten album ma oddać moment przejścia z nastoletności w dorosłość, być opowieścią o tym trudnym dla każdego czasie, gdy trzeba przestać być dzieckiem. Jak ujął to w serwisie Screenagers.pl basista Maciek Pitala, płyta „jest o pierwszym samochodzie i o pierwszej pracy, jest o niekończących się imprezach, na które w końcu musi przyjść kres”. O ile angielskie teksty zwykle przeszkadzają różnym zespołom w realizacji tego rodzaju ambitnych planów, o tyle tym razem moim zdaniem się udało.
W porównaniu z poetyką The Car Is On Fire czy Pauli i Karola słowa są naprawdę solidne. Nie brak w nich ironii, co akurat w mowie Szekspira łatwo schrzanić. Na przykład w „Proper Guy” podmiot liryczny ma samochód, który pomaga mu być „a proper guy in the eyes of my girlfriend and my mom”. Odstawienie auta do serwisu na parę dni staje się więc przyczyną kaca giganta i równie okazałych wyrzutów sumienia. Jednak z mamą i żoną najlepiej. Udały się też słowa do zamykającego płytę „To the River”. Chłopiec martwi się: „All my friends are talking behind my back/ that I’m not ready for it/ and you know what?/ they are perfectly right”. Jest w tym ślad bohatera kreowanego na pierwszych płytach Afro Kolektywu przez Michała Hoffmanna.
Ta wyjątkowo starannie wydana płyta to cenny i dojrzały debiut. Przywołanie w tym kontekście grupy Pavement każdą ze stron będzie nobilitować. Po niezupełnie rockandrollowym posiłku w postaci tej „Pizzy” liczę na dalsze, inne pozycje tego menu.
Tekst ukazał się 29/11/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji