Lider zespołu Zachary Cole Smith już od wydania debiutanckiej płyty „Oshin” mówił o Diiv jako o następcach Nirvany, a o drugiej płycie jako o wielkiej rzeczy: „Muszę pozostać przy życiu przynajmniej do momentu, gdy album będzie skończony”.
Twierdził, że wielką inspiracją był dla niego areszt za narkotyki, odwyk i roczna blokada twórcza. Zanosiło się więc na pokaz artystycznych fajerwerków. Tymczasem Smith nagrał płytę mało czym zaskakującą poza tym, że jest zaskakująco podobna do debiutu.
Sympatyczne piosenki prędko wylatują z głowy, a cała trwająca ponad godzinę płyta jest po prostu za długa. Tematy prowadzą motoryczne bas z perkusją, a gitary mają dużo pola do melodyjnych popisów i zabawy brzmieniami. Ich dźwięki są utopione w głębokim pogłosie. To nie jest ograny na śmierć format, problem polega na tym, że przez godzinę Diiv rzadko wychyla się poza ulubiony rytm, skale i ekspresję wokalisty. Dwa, może trzy utwory mają potencjał, ale cała reszta brzmi identycznie.
Trudno też docenić teksty Smitha, bo jego głos jest nieczytelny, schowany w miksie za instrumentami. W piosenkach z „Is The Is Are” trudno znaleźć ważne słowa i zdania. Początkowe piosenki są bardziej optymistyczne, melodyjne, szybsze, końcowe to kompletny dół. W najlepszej z nich „Blue Boredom” Sky Ferreira, piosenkarka i dziewczyna Smitha, tworzy z nim duet – i zrzyna mówioną manierę Kim Gordon, basistki Sonic Youth. Mimo to jest lepsza od głównego wokalisty.
Smith zapowiadał Bóg wie jaki przełom, a przez trzy i pół roku od „Oshin” o niebo lepsze albumy od jego „Is The Is Are” nagrali operujący w podobnej stylistyce Kurt Vile czy The War On Drugs. W ich głębokim cieniu Smith dał wyraz swej miłości do wczesnego The Cure, środkowego Sonic Youth (najbardziej w „Mire (Grant’s Song)”) czy shoegaze’owych grup brytyjskich z przełomu lat 80. i 90., ale nie stworzył nowej jakości. W 2016 r. trudno być zespołem z Brooklynu. Trudno też, żeby z 31-letnim i mało charyzmatycznym Smithem – jak chce serwis Pitchfork – mogły się utożsamiać cierpiące nastolatki. Nie te czasy.
Tekst ukazał się 10/2/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji